separateurCreated with Sketch.

RAKieta-Kasia: Wierzę, że kiedy przyjmowałam chemię, Bóg był ze mną [wywiad]

RAKIETA KASIA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Czułam, że Bóg jest obok, cierpi tak samo jak ja, płacze razem ze mną. Nie wierzę w Boga, który zesłał na mnie chorobę jako karę za grzechy, wierzę w Boga, który nie godzi się na cierpienie, który razem ze mną w tym wszystkim jest”.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Kasia zachorowała na nowotwór. Niecałe cztery miesiące po ślubie. Diagnozę usłyszała w imieniny męża. Początkowo miała wrażenie, że cały świat się zawalił, ale z czasem zaczęła dostrzegać światełko w mroku. Kiedy znajomi dowiedzieli się o chorobie, nie mogli uwierzyć, „bo jak to, chodziła do kościoła, a zachorowała”. A Kasia nie czuła się opuszczona przez Boga, wręcz przeciwnie! Nam opowiada o swojej trudnej onkologicznie drodze, na której spotkała dobrych ludzi, o tym, jaką lekcję dał jej „pasażer na gapę” i jak została RAKietą.

Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jakie to uczucie usłyszeć, że ma się nowotwór? Jakbyś usłyszała wyrok?

Katarzyna Linard: Nie, wyrok nie. Trudno to opisać. Przyszło nagle. To, co było pewne, na wyciągnięcie ręki, stało się nieosiągalne. Masz wrażenie, że jesteś w machinie, która głośno huczy i zagłusza własne myśli. Dociera do ciebie taki ogrom informacji, a ty ich nie przyswajasz. Jesteś w tym, ale jakby cię nie było. Potrzebowałam sporo czasu, zanim to do mnie dotarło, by potem móc z pełną świadomością stawić temu czoła.

Był gniew, złość, pytania „dlaczego ja?”?

Nie, naprawdę. Dziwi mnie to do dziś, bo nie zadawałam takich pytań. Jak mam być szczera, to w tej całej sytuacji poczułam coś w rodzaju ulgi, że to ja mam nowotwór, a nie mój mąż albo mama. Wiedziałam już wtedy, że bycie „obok” nie jest takie łatwe, jak może się wydaje.

RAKIETA KASIA
fot. archiwum prywatne

Czy na nowotwór trzeba chorować według schematu? 

Byłaś chwilę po ślubie, planowałaś podróż poślubną – czułaś, że wszystko runęło na głowę?

Było mi przykro, ciężko, ale nie buntowałam się. Nie wiem, nie pojmuję tego. Denerwowałam się trochę na siebie, że może powinnam tak myśleć, chorować według przyjętego schematu. Może gdybym wykrzyczała, dlaczego mnie to spotkało, byłoby mi łatwiej? Chociaż z drugiej strony, co by to dało? Nie zmieniłabym przecież tego, że zachorowałam.

Piszesz, że w pierwszym odruchu nie chciałaś podejmować leczenia – dlaczego?

Nie powiedziałam, że w ogóle nie chcę się leczyć, ale chciałam trochę od tego uciec. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to powiedzieć, że się nie leczę. Myślałam, że wtedy wszystko skończy się o wiele szybciej. Dla mnie łatwiej było powiedzieć „nie leczę się”, niż zebrać się w sobie, wszystkimi siłami i walczyć. Ale to było bardzo krótko, bo przecież ja pragnęłam żyć, a nie podejmując leczenia, nie miałabym na to szansy.

Jak mąż przyjął diagnozę? Byliście wtedy razem u lekarza.

Sebastian jest bardzo wrażliwy, uczuciowy. Ale kiedy usłyszał diagnozę, w jednej chwili stał się chodzącym konkretem, zadawał pani doktor dziesiątki pytań. Byłam pełna podziwu dla niego, że potrafi się tak zachować. Wszystkie jego lęki nagle gdzieś uleciały, stał się silny, zwarty, gotowy do działania. Jest moim bohaterem, bohaterem naszego małżeństwa. Nauczył mnie, że choroba to etap, który kiedyś się skończy.

„Kiedy mąż golił mi głowę, byłam łysa, zawsze mnie w nią całował”

Podejmujesz leczenie i co się dzieje? Jak to przechodzicie?

Na początku mierzyłam się z czarnymi scenariuszami w głowie. Wyobrażałam sobie, że po pierwszych „kropelkach życia”, bo tak nazywałam chemioterapię, wypadną mi od razu wszystkie włosy, a nie było tak tragicznie. Sebastian był moją ostoją spokoju. Rozkładał wszystko na czynniki pierwsze, zadawał konkretne pytania i okazywało się, że to lęki, które siedziały w mojej głowie, były gorsze niż realny ból. Przed chorobą byłam zosią samosią, teraz musiałam nauczyć się prosić o pomoc, a dotąd wolałam pomagać niż otrzymywać pomoc. To było wtedy dla mnie nie do przeskoczenia. Pomogły mi się z tym uporać wizyty u pani psycholog.

Mąż mył cię, golił głowę – nie bałaś się, że ta fizyczność, która w chorobie jest taka, jaka jest, sprawi, że przestanie na ciebie patrzeć jak na kobietę?  

Jasne, że się tego bałam, ale Sebastian nigdy nie dał mi tego odczuć. Kiedy golił głowę, byłam łysa, zawsze mnie w nią całował. Nie pozwolił mi poczuć się źle. Zawsze miał jakieś urocze, pełne miłości przezwisko na moje wizualne zmiany. Takich momentów było wiele, a on ciągle dawał mi do zrozumienia, że mu się podobam. Fizyczne zmiany nie przekładały się na to, co mam w środku, a to przecież najważniejsze.

A jak ty sama radziłaś sobie z patrzeniem na swoje ciało/kobiecość?

Przed chorobą dążyłam do wagi, którą sobie ubzdurałam. Chciałam zrzucić „nadprogramowe” kilogramy. A kiedy już po chemii ważyłam te kilkanaście kilogramów mniej, pukałam się w czoło. Serio? To nie było spełnienie marzeń. Poczucie kobiecości i akceptacji siebie otrzymałam razem z chorobą. Wcześniej miałam kompleksy. Może bym schudła, poćwiczyła? A potem przyszła choroba, wypadły włosy. I zaczęłam oswajać się z tym. Koleżanka nauczyła mnie, jak domalować brwi. Zobaczyłam się w lustrze i pomyślałam „wow, fajnie wyglądam!”. Mieć brwi to była radość. W najtrudniejszym momencie życia zaakceptowałam siebie. Dziś mogłabym narzekać, że np. mam parę kilogramów za dużo, ale tego nie robię. Czy to takie istotne? Nie patrzę w lustro z myślą, jaka brzydka jestem. To paradoks, że najtrudniejsza lekcja życia daje tyle pozytywów.

Przez chorobę zbliżyliście się? Skoro tyle razem przeszliście, to nic już was nie złamie?

Choroba bardzo nas scaliła, nauczyła siebie wzajemnie. Znaliśmy się krótko, myśl o ślubie przyszła szybko. Chcę wierzyć, że sprostamy temu, co pojawi się na naszej drodze.

Kasia Linard, RAKieta: Nie postrzegałam choroby jako kary

Mówisz, że nie buntowałaś się na Boga, że to twoje otoczenie postrzegało chorobę w kategorii kary, pytało, jak to możliwe, skoro byłaś taka wierna. Serio, ani odrobiny wyrzutu?

Nie miałam w sobie buntu. Podobnie jak nie zadawałam pytań "dlaczego ja". Nie postrzegałam choroby jako kary. Pan Bóg mnie do niej przygotował, stawiając na mojej drodze ludzi będących wsparciem. Byliśmy oboje we wspólnocie Domowego Kościoła. Mieliśmy ks. Pawła i grupę, która pomagała nam w czasie choroby. W szpitalu przed pierwszą chemią spotkałam ks. Marcina, który też mnie wspierał. Wierzę, że jestem zaopiekowana.

Jak choroba wpłynęła na twoją wiarę? Zbliżyła do Boga?

Wierzę, że kiedy leżałam i przyjmowałam chemię, płacząc ze strachu i z bólu, to On tam siedział razem ze mną. To bardzo zbliża.

RAKIETA KASIA
fot. archiwum prywatne

Twoja opowieść brzmi cukierkowo, a przecież to nowotwór. Wymykasz się ze schematu chorowania, jeśli można tak powiedzieć.

Ale były i gorsze momenty. Płakałam całe dnie. Nie dawałam się dotknąć. Mówiłam mężowi w tych najtrudniejszych chwilach, żeby znalazł sobie kogoś innego, zdrowego, byłby szczęśliwszy, gdyby mnie takiej nie oglądał. On szybko ucinał temat. Zyskałam wiele wartościowych relacji, ale też wiele przyjaźni straciłam. Nie było tylko kolorowo. Ludzie nie potrafią się zachować w obecności chorego. Ktoś wszedł w słup na widok mnie łysej, w maseczce, serio. Ale gdybym skupiła się na mówieniu o tym, to wszystko, co dobre, straciłoby potencjał. Wszyscy koncentrują się na tym, co złe, co nowotwór odebrał, a ja zastanawiałam się, dlaczego nikt nie mówi o tym, co zyskał.

Stąd też był pomysł na RAKietę – pokazać inną perspektywę, drugą stronę medalu?

Tak, plus trochę z pobudek egoistycznych. Chciałam pomóc sobie samej. Opisywać to, co się dzieje, jak się zmieniam. To dawało mi siły. Pomyślałam, że może też pomóc ludziom w podobnej sytuacji. Na początku nie brałam pod uwagę, że RAKieta tak się rozrośnie. To efekt dodany, z którego teraz bardzo się cieszę.

Najważniejsza lekcja z choroby? Doceniać drugiego człowieka!

Co dalej z RAKietą? Napisałaś e-booka – do kogo? Mam wrażenie, że to taki poradnik dla wszystkich, na których drodze pojawił się „pasażer na gapę”?

Tak, tylko wolę mówić pomo(c)stnik, zamiast poradnik, bo dla mnie poradnik jest pobawiony emocji. Pisząc, myślałam o ludziach, którzy nigdy nie mieli do czynienia z pacjentem onkologicznym i nie wiedzą, jak się zachować, czym mogą zranić, bądź jak wesprzeć. Chcę, na tyle, na ile starczy mi siły, pomagać chorym i ludziom z ich otoczenia. A wszystkim innym pokazać, że nowotwór nie musi być końcem świata, to etap.

Dzielisz życie na „przed” i „po”? Choroba to zamknięty etap?

Będąc pacjentem onkologicznym, nigdy nie zamknie się tematu choroby. Pięć lat to czas wzmożonych badań, dopiero potem można złapać pierwszy oddech. Ten strach, że choroba wróci, może z czasem będzie lżejszy, ale chyba nie da się jej całkiem wymazać z pamięci.

Snujesz dalekie plany na przyszłość? Czy raczej jesteś tu i teraz, a to najcenniejsza lekcja z choroby?

Myślę, że to bardzo ważna lekcja, ale najcenniejsza to doceniać drugiego człowieka. Wydaje nam się, że jesteśmy z kimś, więc on wie, że jest nam bliski. A ja staram się każdy dzień kończyć, dziękując mężowi za to, że jest, a Panu Bogu – za to, że dane było mi go przeżyć.

RAKIETA KASIA
fot. archiwum prywatne
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.