Kawa robiona powoli, z miłością do siebie i innych. Intrygująca w procesie parzenia. Śmiem twierdzić, że dodaje godzin do doby. Bo gdy siadamy przy eleganckim, ręcznie zrobionym naczyniu i czekamy na aromatyczny napar, dociera do mnie, że przecież bez pośpiechu życie smakuje lepiej. Wiedziałam, że pewnego dnia nasze drogi się zejdą, a autorka i producentka Slowpresso Justyna Karamuz opowie mi o swojej przygodzie z ceramiką, która stała się biznesem.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Magdalena Galek: Ciężko było rzucić pracę w korporacji? Zanim założyłaś własną firmę, pracowałaś jako UX…
Justyna Karamuz: Tak, pracowałam mniej więcej przez 10 lat w tej branży. Zajmowałam się projektowaniem interakcji i procesów stron internetowych i aplikacji pod kątem ich funkcjonalności i wygody. Lubiłam tę pracę, czułam się w niej dobrze, w pewnym momencie byłam też szefową zespołu projektantów, więc miałam poczucie, że się rozwijam. Ale ceramika ciągnęła mnie cały czas, była moim zajęciem dodatkowym przez wiele lat.
Czyli wygrała większa miłość? Nie było tak, że się dusiłaś i potrzebowałaś wielkiej zmiany, tylko jak po wiośnie przychodzi lato, tak przyszła nowa pora twojego życia…
W 2010 powstało na początek samo sitko, które zrobiłam w ramach hobby dla mojego taty Stefana, żeby mógł sobie parzyć kawę. I przez 5 lat ono funkcjonowało u niego w domu. Zrobiłam takich sitek kilka, ale później w ogóle nie zajmowałam się tym. Stefan robił kawę i tyle. Gdzieś była taka myśl, że to jest fajna rzecz i można by było z tym wyjść do ludzi, ale nic nie działo się w tym temacie pomiędzy 2010 a 2015 rokiem. Zawodowo cały czas pracowałam na etacie.
Ale był taki moment, że znajomi już parzyli sobie tę „kawę Stefana”. Czyli pomysł powoli zaczął wychodzić poza kuchnię twojego taty?
To wychodziło poza kuchnię Stefana w takim sensie, że kiedy jechał spotkać się ze swoimi znajomymi, to brał ze sobą to sitko i tam robił kawę. On ją parzył, a oni ją pili i się zachwycali. Mają taką tradycję z jego ekipą z liceum, że raz w roku się spotykają. Więc Stefan co roku bierze ze sobą sitko i parzy kawę dla znajomych ze szkoły.
To były osoby, które najbardziej mnie zmotywowały, żeby z Sitka Stefana zrobić projekt, który trafia do ludzi. Drugą rzeczą jest to, że gdy w 2015 zaczęłam robić zestawy Slowpresso, pierwszymi osobami, które je kupowały, byli moi znajomi. Zaczynali w tym parzyć kawę i mówili, że to bardzo fajne. Wtedy też zaczęłam zajmować się ceramiką na full.
Zaczynałaś z jednoosobową działalnością. Teraz pracuje z tobą kilka osób. Jak powiększał się zespół i czy jest całkowicie dziewczyński?
Team nie jest 100-procentowo dziewczyński. W tej chwili jeden chłopak zajmuje się pewnym obszarem Slowpresso. Natomiast dziewczyny trafiały różnymi drogami. Z Almą nie znałyśmy się wcześniej, mimo że uczyłyśmy się u tego samego mistrza. Uścisnęłyśmy sobie jedynie dłoń na plenerze. Kiedyś Alma do mnie napisała z pytaniem, czy nie przydałaby mi się pomoc. W dobrym momencie – pomoc się przydała. Natomiast Anna–Maria jest moją koleżanką od lat, która zajmuje się marketingiem. Jest specjalistką od mediów społecznościowych i wiele razy rozmawiałyśmy o marketingu w przypadku Slowpresso, aż w końcu doszło do tego, że pracujemy razem. Jest jeszcze Ula, która maluje bambusy. Poznałyśmy się w Pirenejach dawno temu, na obozie wędrownym.
Mam takie podejście, że najważniejsze jest to, czy komuś zależy. Więc staram się takie osoby, które same do mnie trafiają „zagospodarować”, a nie robić rekrutację, że potrzebuję jednej osoby od wszystkiego i znaleźć jakiegoś jednorożca, który wszystko zrobi.
Masz takie poczucie, że wasz produkt powoduje, że ludzie zbierają się razem przy stole, a z parzenia kawy robi się rytuał, który zwalnia tempo życia? Czujesz, że robisz coś więcej niż tylko piękne i funkcjonalne zaparzacze, ale też coś ponadmaterialnie dobrego?
Mam nadzieję, że tak jest. Taki był mój cel. Chwytam jak mogę wszelkie strzępy historii, które do mnie docierają, albo ciągnę ludzi za język. Czasami piszą maile albo wiadomości na Facebooku. I wynika z nich na różne sposoby, że takie rzeczy się dzieją. Czasami ktoś pisze, że ma swój własny rytuał i że to jest czas dla siebie samej, a rodzina ma wtedy zostawić mamę w spokoju, bo mama sobie teraz parzy kawę w Slowpresso i ma moment odpoczynku.
Ale takie wspólne historie o parzeniu w Slowpresso też do mnie trafiały. Czasami to widać nie z opowieści, ale np. z zamówień. To było zabawne, no wzruszyłam się jak to zobaczyłam – drugiego dnia świąt wielkanocnych nagle wpadły nam liczne zamówienia. Gdzie zazwyczaj Wielkanoc to nie jest czas, kiedy ludzie robią zakupy. Moja interpretacja była taka, że rodzina spotkała się przy stole, i powiedzmy ciocia wystawiła nasz produkt i wtedy goście być może zachwycili się i też zapragnęli je mieć. Nie wiem tego na pewno, to tylko moje wnioskowanie.
Ale tak, są takie historie i ludzie też odbierają ten produkt, że jest on po to, aby zwolnić. Mam trochę poczucie, że to nawzajem się napędza. Funkcjonalności naszego produktu są takie, że to wspierają, my też opowiadamy taką historię, że chcemy, żeby tak było. Ludzie ją słyszą, motywują się do tego, żeby zwolnić i celebrować moment, opowiadają nam o tym, a potem my opowiadamy dalej i tak to się kumuluje.
Tworzy się pewnego rodzaju ruch powolnego picia kawy.
Tak, ruch spokojnej kawy.
Myślę też, że do Slowpresso przyciąga nie tylko funkcjonalność, ale też piękna forma. Można u was kupić przedmioty do zaparzania kawy a jednocześnie mieć w kuchni odrobinę sztuki, w którą jest włożona dusza, bo wszystkie egzemplarze to ręczna robota, pomimo że część jest produkowana zewnętrznie, ale jednak w manufakturze.
Tak, jest to ręczna praca konkretnych osób, które znamy z imienia – pana Jurka, pani Eli, pani Krysi.
Znacie się i wasze dobre relacje też się czuje, ja mam poczucie, że z tych przedmiotów emanuje dobro. A więc Slowpresso łączy i użytkowników – podczas korzystania z niego i tych, którzy je tworzą – w procesie produkcji. Ale i ty połączyłaś w tej pracy swoje dwa oblicza: projektantki, która potrafi opracować funkcjonalny produkt i artystki. Czy w Chinach byłaś w celach artystycznych, żeby poznać porcelanę z tamtej perspektywy?
Ja w ogóle staram się dużo podróżować. Podróżowanie jest ważne dla mnie i mojego partnera, podróżujemy, przynajmniej raz w roku staramy się pojechać w jakieś miejsce dalsze lub bliższe. Chiny były z jednej strony naszą kolejną podróżą, więc aspekt artystyczny nie był najważniejszy, a z drugiej strony nie przypadkiem wylądowaliśmy w stolicy porcelany.
Więc były to cele konkretne, żeby zobaczyć różne miejsca, pójść do muzeum, kupić pędzle do malowania na porcelanie, jakich w Europie nie można znaleźć – zresztą takich, jak wtedy kupiłam, nie jestem w stanie dostać ani w Europie ani w sprzedaży wysyłkowej w Chinach. Więc może powinnam tam pojechać jeszcze raz (śmiech). Ale to, że trafiliśmy do Jingdezhen było ważne dla mnie też ze względu na mojego nauczyciela ceramiki. Pan Stanisław Tworzydło studiował w Chinach w latach 50. ceramikę w Pekinie, natomiast w Jingdezhen miał roczne praktyki. Opowiadał mi o tym miejscu.
Jak długo uczyłaś się u pana Stanisława Tworzydło?
Od 2004 roku. A w 2015 założyłam swoją pracownię, więc to było ponad 10 lat. Częściej lub rzadziej, bo miałam takie okresy w życiu, że gdzieś tam ta ceramika była na marginesie, byłam zajęta innymi rzeczami, nie miałam energii i przez pół roku się nie zjawiałam w pracowni. A były też takie, że intensywnie tam działałam. Uczyłam się zarówno techniki, jak i jego podejścia, które pobierałam przez „osmozę”.
Co w swojej pracy najbardziej doceniasz z czasu spędzonego z mistrzem w jego pracowni?
Lubię pisać, staram się opisywać to co robię tu w mojej pracowni i czasami publikuję artykuły u siebie na stronie – i na liście tematów do napisania jest właśnie: „Czego nauczyłam się od Stanisława Tworzydło” (śmiech). Wybór jest trudny… Ale myślę, że najbardziej doceniam takie podejście, że dobre, piękne rzeczy zajmują czas. I że zrobienie czegoś wartościowego potrzebuje tego czasu.
To nie znaczy, że nie tracę cierpliwości i nie złoszczę się, że to zajmuje czas, ale ta jego perspektywa daje mi spokój. I z jednej strony jestem w stanie to zaakceptować, a z drugiej faktycznie poświęcam ten czas i są tego efekty. To zajęło mi parę lat. Bardzo możliwe, że nie zrobiłabym tego Slowpresso bez tej nauki artystyczno–życiowej.
Czytaj także:
Wiara w korporacji. Uczciwość, praca na maksa i… zero nadgodzin
Czytaj także:
Z korporacji do własnego biznesu, czyli jak nauczyłam się chodzić po wodzie
Czytaj także:
Szymon Majewski: Ciastem w korporacje, czyli cholerny harcerzyk