Coraz więcej Polaków przeprowadza się z mieszkań w blokach do domów. Domy budują wasi znajomi i bohaterowie seriali, a aktorzy i piosenkarze zapraszają portale plotkarskie do swoich willi w Konstancinie i na Podlasiu. Jakie są plusy i minusy takiej przeprowadzki?
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Więcej w domach
Dwa lata temu po raz pierwszy od dziesięcioleci więcej Polaków mieszkało w budynkach jednorodzinnych (57,4 proc.) niż w wielorodzinnych (42,6 proc.). Liczba „udomowionych” mieszkańców naszego kraju wzrosła dość szybko, bo podczas poprzedniego badania Eurostatu, wykonanego w 2007 r., było ich nieco mniej niż połowa (49,7 proc.). Nie ma nowszych badań, ale widać, że ten trend raczej się nasila, niż odwraca.
Z tym zjawiskiem wiąże się zjawisko suburbanizacji (od łacińskiego „suburbium” – przedmieście), czyli rozrastanie się przedmieść i przenoszenie się mieszkańców miast na tereny podmiejskie. Socjolog Katarzyna Kajdanek, autorka ciekawej książki „Suburbanizacja po polsku”, pisze, że przeprowadzka do własnego domu często jest w Polsce spowodowana nie tyle zamiłowaniem do sielskiego stylu życia, co rachunkiem ekonomicznym (niewielki dom na obrzeżach aglomeracji kosztuje prawie tyle samo co duże mieszkanie w mieście) i bolączkami życia w mieście – odziedziczonym po PRL głodem mieszkaniowym i kiepską organizacją przestrzeni miejskiej.
Bolesny kredyt
Katarzyna Kajdanek zauważa jednak, że mieszkańcy suburbiów po kilku latach nieraz boleśnie się przekonują, że niedoszacowali finansowych i pozafinansowych kosztów wyprowadzki. Kredyt czasem okazuje się bardziej uciążliwy, niż się wydawało na początku, zwłaszcza kiedy trzeba jeszcze wykańczać, naprawiać i ogrzewać dom oraz płacić za paliwo do samochodu albo dwóch samochodów.
Świeżo upieczeni właściciele domów narzekają też na to, że tracą dużo czasu na dojazdy i mają utrudniony kontakt z przyjaciółmi i rodziną (np. trudno im korzystać z pomocy rodziców w opiece nad dziećmi). Kiedy ich dzieci dorastają, często są niezadowolone z mieszkania „w dziurze”. Minusem wielu podmiejskich lokalizacji jest też brak infrastruktury – dróg, sklepów, przedszkoli, placów zabaw.
Autorka „Suburbanizacji po polsku” pisze, że niemal wszystkie osoby, wśród których prowadziła badania, powtarzają trzy rzeczy: że w nowym miejscu mają „ciszę, spokój”, że „znalazły swoje miejsce na ziemi” oraz że zostały „wieśniakami”. To ostatnie oczywiście mówią żartobliwie, co może zaskakiwać, bo przecież wiejskie realia nie są w Polsce egzotyczne, a statystyka podpowiada, że rodzice albo dziadkowie większości respondentów pochodzą ze wsi. W nowym miejscu zamieszkania „nowi wieśniacy” słabo się integrują ze „starą wsią” i z innymi przybyszami. W sumie Katarzyna Kajdanek ocenia zjawisko suburbanizacji raczej krytycznie.
W polu
Wiem trochę na ten temat, bo sama mieszkam od 11 lat na podmiejskim osiedlu – teoretycznie jeszcze w granicach Warszawy, ale praktycznie w polu. Wcześniej zawsze mieszkałam w blokach, więc mam porównanie. Aha, miałam też babcię na wsi.
Z mojej perspektywy mogę potwierdzić wiele minusów. Kredyt – wzięty w 2007 r. we frankach szwajcarskich, więc nawet nie pytajcie… Do najbliższego sklepu mamy kilometr. Jeśli zapomnimy kupić śmietanę do pomidorówki, jemy bez śmietany, bo nikomu nie chce się iść ani jechać po jedną rzecz. Zresztą dzieci bardzo długo nie umiały robić same zakupów. Cotygodniowe porządki zajmują pięciu osobom praktycznie całą sobotę.
Poza tym w domu ciągle jest coś większego do zrobienia, np. w ostatnie wakacje malowaliśmy pokoje na piętrze, rok temu malowaliśmy płot, a za rok planujemy generalne porządki na strychu. Przygotowanie ogródka do zimy zajmuje mi dwa-trzy popołudnia. Ale to wszystko nic w porównaniu z sytuacjami, kiedy coś zaczyna się psuć albo przeciekać. W ubiegłym roku przez kilka miesięcy intensywnie szukaliśmy z mężem dekarza (dla tych, co mieszkają w mieszkaniach – fachowca od dachu), a kiedy w końcu znaleźliśmy i usłyszeliśmy cenę, aż usiedliśmy z wrażenia. A i tak jesteśmy w komfortowej sytuacji, bo dom jest nieduży, nowy i solidnie wykonany, a mój mąż wiele rzeczy robi w nim sam.
Komfort
Może trudno w to uwierzyć, ale wszystkie te minusy (może poza kredytem) rekompensuje mi jeden plus: komfort mieszkania w domu. Wygodnie jest mieć sporą przestrzeń do życia i kawałek działki. Uwielbiam latem pić kawę w ogródku, a wiosną obserwować, jak rozwijają się pąki na krzewach. Kocham to, że mogę wyjechać z praniem, suszeniem i prasowaniem na strych, a na dole mieć jako taki porządek. W garażu mieści się nie tylko samochód, ale też rowery, przetwory, doniczki na kwiaty i milion innych rzeczy.
Kiedy dzieci były małe, codziennie błogosławiłam decyzję o przeprowadzce, bo najmłodszy syn przespał swoje niemowlęctwo w wózku na dworze, a córki w tym czasie bawiły się w domu albo w ogródku. Kiedy towarzystwo tupało, krzyczało albo płakało, nie musieliśmy się z mężem zastanawiać, co na to powiedzą sąsiedzi, bo sąsiadów mamy tylko za jedną ścianą i to akurat wyrozumiałych. Teraz każde dziecko ma własny pokój, a kupienie tak dużego mieszkania byłoby chyba trudne.
„Udomowienie” dobrze robi dzieciom. Nasze umieją przycinać krzewy, grabić liście i odśnieżać. Już kiedy były przedszkolakami, dowiedziały się, że istnieją żółte biedronki i klecanki (owady podobne do os, budujące podobne gniazda – też nie wiedziałam, bo jestem z bloku). Minusem jest to, że mieszkając na odludziu, mają daleko do koleżanek i kolegów ze szkoły.
U siebie
Zanim zamieszkałam w domu, uważałam wszelkie „grzebanie się w ziemi” za zajęcie urągające ludzkiej godności, ale potem odkryłam, że nic nie relaksuje mnie tak, jak praca w ogródku. Ale niewykluczone, że gdybym zamiast 70 metrów kwadratowych miała 700 albo 7 tysięcy metrów, patrzyłabym na to inaczej.
Trudno to wytłumaczyć, ale bardzo cenię sobie też poczucie „bycia u siebie”, które w bloku miałam znacznie mniejsze. Jestem w stanie zapłacić za to większym nakładem pracy. Choć wyobrażam sobie, że nie każdemu taki układ odpowiada.
W sumie nie dziwi mnie to, że Polacy tak chętnie przeprowadzają się do własnych domów, mimo że jesteśmy biednym krajem, a kredyty hipoteczne są u nas horrendalnie drogie. Wydaje mi się, że to jest zgodne z naszym charakterem narodowym. Jesteśmy przywiązani do idei samodzielnego decydowania o sobie i cenimy pracowitość i zaradność. Jesteśmy w tym raczej podobni do Anglików, Irlandczyków i Amerykanów, którzy znacznie chętniej mieszkają w domach (nawet maciupkich szeregowcach, jak w Wielkiej Brytanii) niż do Francuzów czy Hiszpanów, którzy raczej wolą mieszkania. Np. według danych Eurostatu w Hiszpanii w domach mieszka tylko 34 proc. osób, a w Irlandii – 92,5 proc.
Ciekawe, jak to się będzie u nas dalej rozwijało? No, chyba że nastąpi jakaś globalna katastrofa i niedobitki ludzkości przeniosą się do jaskiń i ziemianek. Wtedy raczej nikt nie będzie się zastanawiał, która z tych dwóch opcji jest wygodniejsza.
Czytaj także:
Ile pozytywnych aspektów ma mieszkanie na wsi?
Czytaj także:
Jak mnie kochasz, to… wynajmij sobie inne mieszkanie
Czytaj także:
Mieszkanie z rodzicami po ślubie – tak czy nie?