Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Grzeszny Kościół
Nie trzeba nikomu uświadamiać, że przeżywamy w Kościele bardzo trudny czas. Wiele osób stawia Kościołowi diagnozę poważnego kryzysu, na który składają się skandale związane z pedofilią, gorszące zachowania i postawy duchownych, grzechy, które naraz stały się sprawą publiczną, wrażenie pewnego zamieszania, czy też niejednoznaczności w nauczaniu Kościoła.
Wiele osób – także głęboko wierzących i zaangażowanych dotychczas w życie Kościoła – stawia sobie bardzo na serio pytanie: Po co mi taki Kościół? Po co jeszcze mam w nim być? Czy na pewno warto? Może lepiej odejść? W cztery kolejne niedziele tegorocznego Adwentu chcemy zastanowić się wspólnie nad tym, po co nam tak właściwie Kościół i jaki jest sens pozostawania na jego „pokładzie”.
„Nie może mieć Boga za Ojca, kto nie ma Kościoła za Matkę”
Jesteśmy w pierwszej połowie trzeciego wieku. Kościół doświadcza straszliwych prześladowań najpierw ze strony cesarza Decjusza, a niedługo potem od jego następcy Waleriana. Fala prześladowań dociera także do Kartaginy w północnej Afryce. Wielu chrześcijan wypiera się swojej przynależności do wspólnoty wyznawców Chrystusa.
Czy to znaczy, że nagle stali się niewierzący? Niekoniecznie. Ale pozostawanie w Kościele jest niebezpieczne. Można stracić za to życie, a w najlepszym wypadku majątek i pozycję społeczną. Czy nie lepiej porzucić więc Kościół i samemu w skrytości serca dalej czcić Chrystusa, idąc co najwyżej na pewne kompromisy w życiu publicznym?
To wtedy święty Cyprian, biskup Kartaginy, który ostatecznie sam zostanie męczennikiem, przestrzega swoich wiernych, że „nie może mieć Boga za Ojca, kto nie ma Kościoła za Matkę”. Czy rzeczywiście tak jest? Może to tylko duszpasterski „szantaż emocjonalny” hierarchy, któremu gwałtownie ubywa wiernych? Co Cyprian próbuje w ten sposób powiedzieć?
Zacznijmy od tego, że słowa Cypriana nie są metaforą. Bóg jest naszym Ojcem, to wiemy od Chrystusa. Ojciec daje nam życie – życie wieczne. Zostajemy poczęci do życia wiecznego mocą Ducha Świętego w sakramencie chrztu. Nie na darmo święty Jan w swoim liście mówi, że w każdym wierzącym trwa „nasienie Boga” (1J 3,9 – w greckim oryginale brzmi to mocno, bo Jan używa sformułowania „σπερμα του θεου” – „sperma tu theu”).
Ale wszyscy wiemy z biologii, że poczęcie musi nastąpić w łonie matki. Tym łonem matki w przypadku naszego poczęcia do życia wiecznego jest chrzcielnica – łono Kościoła. Sprawy mają się więc tak, że zostaliśmy poczęci z Boga Ojca do życia wiecznego w łonie naszej Matki – Kościoła.
Na razie jesteśmy poczęci. Przyjdzie taki dzień, że się narodzimy do życia wiecznego (dlatego chrześcijanie od samego niemal początku mówili o dniu śmierci: „dies natalis” – „dzień narodzin”) i wtedy zobaczymy naszego Ojca twarzą w twarz.
Ale póki co, to prowadzimy życie płodowe. I najzwyczajniej w świecie nie jesteśmy w stanie przeżyć poza łonem Matki.
„Zostaliśmy ochrzczeni”
Tym krótkim, acz treściwym zdaniem papież Franciszek w czterdziestym pierwszym punkcie swojej pierwszej encykliki „Lumen fidei” („Światło wiary”) podsumowuje niezbędną rolę wspólnoty Kościoła w naszym życiu wiary. Wcześniej tłumaczy nam, że wiara każdego z nas jest ze swej natury wpisana w „my” wiary wspólnoty.
Nikt sam nie staje się wierzącym, ale każdy otrzymuje wiarę od kogoś, kto wcześniej sam ją otrzymał. Przekaz wiary dokonuje się „od osoby do osoby” – tak jak przekazujemy sobie światło Paschału w Noc Zmartwychwstania. Od osoby, do osoby, z pokolenia na pokolenie. Mogę powiedzieć „wierzę”, bo najpierw usłyszałem i wciąż słyszę „wierzymy” wypowiadane przez moich braci i siostry.
W tym „wierzymy” zawiera się przekaz pamięci wiary – gwarancja autentyczności wyznawanej prawdy o Jezusie Chrystusie. Wierzę w Jezusa Chrystusa, o którym pamięć przekazuje mi nieprzerwany szereg świadków sięgający aż do pokolenia apostolskiego, do samego Pana.
Jezus, w którego wierzę nie jest wytworem mojej wyobraźni, projekcją moich osobistych potrzeb i poglądów, ale kimś żywym i konkretnym. Prawda o Nim dociera do mnie za pośrednictwem Kościoła. Moja Matka – Kościół uczy mnie języka wiary – prawdy o Chrystusie, Jego Ewangelii, Jego nakazów i wezwań. Nie stałem się wierzącym sam z siebie. Nikt z nas sam siebie nie ochrzcił. „Zostaliśmy ochrzczeni”.
Nie przecinam pępowiny
Żyjemy dziś w kulturze głęboko indywidualistycznej, która w imię własnych przekonań i komfortu pozwala na relatywizowanie i podważanie niemal wszystkiego, co nie zgadzałoby się z naszymi osobistymi przekonaniami i upodobaniami.
„Przetnij pępowinę” – zachęca się nas już u progu dorosłego życia. Po co ci rodzina, która cię ogranicza, narzucając swoje wymagania i poglądy. Odetnij się, bądź sobą. Siłą rzeczy przenosimy takie spojrzenie także na nasze życie wiary. Ale jeśli przetnę „pępowinę” łączącą mnie z Kościołem, to tym samym odcinam się od relacji z prawdziwym Chrystusem.
Bóg, w którego wierzę będzie już tylko „moim Bogiem” – takim jakiego ja sobie wyobrażam, jakiego ja rozumiem, jaki mnie pasuje – Bogiem na mój „obraz i podobieństwo”. Będzie tak naprawdę jedynie mną. Problem w tym, że ja sam nie jestem w stanie dać sobie życia wiecznego, bo ono jest tylko w Bogu Żywym – w Bogu Ojcu, którego dzieckiem stałem się w chrzcielnym łonie Kościoła.
Poza Kościołem nie ma dla mnie życia wiary. Mogę mieć poza Kościołem liczne nawet doświadczenia religijne, intensywne przeżycia duchowe, ale nie życie z Boga, który jest moim Ojcem. Po to mi Kościół – moja Matka.
Nawet jeśli przeżywa ona mocne turbulencje, nawet jeśli upada, nawet jeśli jest pobita i skopana (nieraz – wydawałoby się – na własne życzenie), to poza nią nie mam szans przeżyć – utrzymać w sobie życia wiecznego. Potrzebuję Kościoła. Potrzebuję nieskończenie bardziej niż on mnie.