separateurCreated with Sketch.

Marek Citko: Piłkarzem jest się tylko kilka lat. Lepiej dbać o duszę niż o karierę

MAREK CITKO
- Ja akurat, kiedy mam problemy to nie tracę energii na narzekanie czy płacz, tylko szukam rozwiązań. I pierwsze co robię, to padam na kolana, modlę się, a potem działam - mówi Marek Citko w rozmowie z Aleteią.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Krzysztof Gędłek: Czy na zgrupowania zabierał pan Biblię?

Marek Citko: Nie pamiętam. Często modliłem się brewiarzem.

Pytam, bo Wojciech Kowalczyk w swojej autobiografii trochę kpił, że trzymał pan na szafce nocnej Pismo Święte. A dla „Kowala”, jak nietrudno się domyślić, był to dowód, że ma pan problem z mentalem.

No tak, tak (śmiech). Ale to, co mówi „Kowal” trzeba czasami dzielić na pół. Bo „Kowal” dzisiaj mówi to, a za miesiąc co innego.

Ale szydera za tę Biblię była?

Piłkarz, który w tamtych czasach przyjeżdżał na zgrupowania z Biblią musiał się z tym liczyć. A „Kowal” pewnie coś tam złośliwie mówił, bo w reprezentacji Piechniczka, na którą razem przyjeżdżaliśmy, siedział na ławce. A przyjeżdżał wtedy z ligi hiszpańskiej i uważał, że powinien grać, ale trener miał inne zdanie.

Dzisiaj pewnie piłkarze chętniej piją wodę, ale w pana czasach mówiło się, że jak nie naoliwisz, to nie pojedziesz.

Dlatego niewielu naszych piłkarzy grało za granicą.

W Widzewie też się nieźle bawiliście, a pan odnajdywał się w grupach imprezowych.

W Widzewie nie balowaliśmy w trakcie sezonu. Impreza była po sezonie, w odpowiednim czasie. I wtedy świętowałem z chłopakami, piliśmy mocniejsze napoje. Ale człowiek na tyle się pilnował, że przysłowiowy film się nie urwał.

Wierzącemu piłkarzowi trudniej było w szatni?

Wiara pozwalała mi nie przejmować się tym, że muszę komuś zaimponować. Nie chodziłem na piwo, żeby coś udowodnić. Byłem sobą, nie szukałem poklasku u innych. A wiadomo, że to mogło niektórych denerwować.

No to wiara pomaga w życiu piłkarza czy raczej przeszkadza?

Wiara w ogóle pomaga w życiu, a jak jesteś piłkarzem, to daje ci bardzo wiele. Na przykład nie odlatujesz po dobrych meczach. Wiesz, że to Pan Bóg dał ci talent i musisz go rozwijać. Myślałem sobie zwykle: pracuj i módl się, a Bóg będzie ci w tym wszystkim pomagał.

I na pewno wierzącemu łatwiej jest też unikać błędów młodości, a "sodówa" raczej nie uderza do głowy. Nie prowadzi rozrywkowego stylu życia, nie sięga po rozmaite używki.

Dzisiaj piłkarze często korzystają z pomocy psychologa. W pana czasach to raczej nie było popularne. Czy wiara zastępowała panu kozetkę?

Na pewno tak. Wiara zastępowała mi psychologa, bo miałem tego najlepszego: Stwórcę Świata. Nie bałem się niczego, kiedy wychodziłem na boisko.

Ważne było też to, że nie czułem presji w rodzaju: dzisiaj muszę być najlepszy. Po prostu cieszyłem się grą. Nie zastanawiałem się nad tym, co będzie, jak się nie uda. Wychodziłem i grałem. Nie przejmowałem się też krytyką. Pamiętam, że dużego dystansu nabrałem po przeczytaniu „O naśladowaniu Chrystusa” à Kempisa. Zrozumiałem między innymi to, że słowa drugiego człowieka nie mogą mnie zranić. To, czy ktoś mówi o mnie dobrze czy źle nie ma znaczenia, bo przecież cały czas jestem tym samym człowiekiem. Krytyka nie wpływała na moją samoocenę. A pochwały nie uderzały mi do głowy.

Obraził się pan kiedyś na Pana Boga?

Nie, nie. Bałbym się (śmiech).

A czym dla pana jest kryzys?

Trudno mi powiedzieć, bo nie miałem kryzysów.

Mówi pan serio?

Nie pamiętam, żebym miał. Jedną z moich ulubionych postaci biblijnych jest Hiob. Poruszyło mnie to, w jaki sposób doświadczył Pana Boga. I zawsze kiedy są jakieś problemy, staram się je Panu Bogu ofiarować. Dlatego nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek miał kryzys. Na problemy i cierpienia, których oczywiście doświadczałem, patrzę w perspektywie wieczności.

Z doświadczenia nie powiem więc panu, czym jest kryzys, ale wydaje mi się, że to po prostu brak żywej wiary.

No dobrze. Jest 17 maja 1997 roku. Doznaje pan kontuzji, świetnie rozwijająca się kariera wyhamowuje. Strzelał pan imponujące gole, w kolejce po pana ustawiał się Liverpool. Później już nigdy nie wrócił pan do pełni formy. Tamta kontuzja to nie był kryzys?

Nie byłem chyba do końca świadomy skutków tej kontuzji. Myślałem, że odpocznę, wyleczę się.

Kontuzja Achillesa nie brzmi strasznie…

Dokładnie. Trzy, cztery miesiące, może pół roku i wracam na boisko. Nawet cieszyłem się wtedy z wolności: mam weekend dla siebie, czas dla rodziny, mogę się spotkać ze znajomymi. I w końcu przeczytałem całą trylogię.

Dla mnie kariera nigdy nie była zresztą najważniejsza. Zawsze mówiłem, że piłkarzem będę przez parę lat, a człowiekiem przez całe życie. Bardziej niż o karierę dbałem o swoją duszę, o stan łaski uświęcającej. Dlatego ta kontuzja nie była dla mnie kryzysem. Traktowałem ją jako normalne zawodowe ryzyko.

Ale był też w pana życiu drugi moment, znacznie bardziej poważny nie tyle dla sportowca, ile dla faceta w ogóle. Mam na myśli informację o chorobie pana syna. Lekarze namawiali wtedy żonę, by zdecydowała się aborcję.

Nie nazwałbym tamtego momentu kryzysem. Myślałem wtedy: OK, fajnie się dawało świadectwa na różnych spotkaniach, fajnie się mówiło o Bogu na rekolekcjach, a teraz to Pan Bóg mówi: sprawdzam, jak się zachowasz, co zrobisz. Martwiłem się bardzo o żonę, o dziecko, ale też wiedziałem, że musimy przez to przejść i zaufać Bogu do końca.

Dla mnie to właśnie było doświadczenie hiobowe: dobrze jest wierzyć, kiedy wszystko się udaje, kiedy jesteśmy szczęśliwi, zdrowi i tak dalej. Łatwo jest mówić, trudniej zaufać do końca.

Jasne, ale Hiob, o którym pan mówi, skarżył się Bogu. Święci też się wadzili. A pan?

O nie, niech mnie pan nie porównuje do świętych…

Ale do Hioba się pan odwołuje.

Ale nie mam tej odwagi, żeby się spierać z Panem Bogiem. Może nawet zbyt łatwo przyjmowałem wolę Bożą. Ja akurat, kiedy mam problemy to nie tracę energii na narzekanie czy płacz, tylko szukam rozwiązań. I pierwsze co robię, to padam na kolana, modlę się, a potem działam. Nie lubię narzekać ani marudzić. Zgadzam się z tym, że Pan Bóg daje tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć. A jestem świadomy, że krzyże każdy z nas musi dźwigać.

Był pan swego czasu bohaterem wyobraźni piłkarskich kibiców. Gole w Lidze Mistrzów, w tym olśniewająca bramka strzelona Jose Molinie w meczu z Atletico, bramka wpakowana Anglikom i kolejka czołowych klubów w Europie, które pytały o Citkę… Kim jest dzisiaj Marek Citko? Żałuje pan czegoś?

Nie. Ja jestem optymistą i w każdej rzeczywistości odnajduję się bardzo dobrze. Staram się układać sobie dobre relacje z ludźmi, umiem cieszyć się życiem. Jak ktoś ma o mnie złe zdanie, to po rozmowie ze mną szybko je zmienia. Staram się pogodnie podchodzić do życia, nie uskarżam się.

Może pan spokojnie przejść ulicą?

Ludzie dosyć często mnie rozpoznają. Popularność jest oczywiście przyjemna, ale też muszę się ciągle pilnować. Jak ktoś mi zajedzie drogę, to czasami mam ochotę otworzyć szybę i coś tam powiedzieć, ale zaraz myślę: nie, nie, to może być jakiś mój fan…

… jestem Marek Citko i nie wypada tak robić?

Czasami mam ochotę trochę pożartować, ale powstrzymuję się: siedź spokojnie, bo ktoś może cię rozpoznać.

Rozumiem, że nie żałuje pan, że nie zagrał z Michaelem Owenem w Liverpoolu?

Aż tak, to nie. Na pewno chciałem zagrać w lepszej lidze, na lepszych stadionach. Ale widocznie nie można mieć w życiu wszystkiego. Pan Bóg miał na mnie inny plan. I tak też jest fajnie.