„1917”, najnowszy film Sama Mendesa, jest być może najlepszym filmem wojennym XXI wieku. Ale jest też czymś znacznie więcej, choć być może nie każdy i nie od razu to dostrzeże.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Bohater filmu „1917”, starszy szeregowy Schofield, 6 kwietnia 1917 r. nie wybierał się za linię frontu. Miał inne sprawy na głowie. Przede wszystkim starał się jakoś na tej wojnie urządzić i przeżyć. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, w co się lepiej nie pakować.
Dlaczego jednak znalazł się na niemal samobójczej misji? Właściwie z przyjaźni. W tę straceńczą wyprawę „wrobił” go starszy szeregowy Blake. „Wrobił”, choć o tym nie wiedział. A potem już było za późno. Za późno dla kogoś, kto przyjaźń i zwykłą ludzką przyzwoitość traktuje poważnie. Tak jak starszy szeregowy Schofield. Po prostu nie zostawia się przyjaciela, który dowiedział się, że ma szansę uratować życie brata. I 1600 innych żołnierzy. Nie zostawia się, nawet jeżeli wszystko wokół mówi, że to się dobrze nie skończy.
Zobaczcie zdjęcia z filmu:
„1917” Sama Mendesa: Przypowieść o dojrzewaniu do misji
Przyjaźń i przyzwoitość. Czy to trochę nie za mało, aby iść z jednej skrajnej sytuacji w drugą i praktycznie bez przerwy narażać życie? Zwłaszcza po tym, gdy przyjaciel zginął? Jaki jest sens kontynuowania w pojedynkę misji prawie niemożliwej? To jest pytanie, które cały czas ma się gdzieś w tyle głowy podczas oglądania najnowszego filmu Sama Mendesa.
Twórca dwóch filmów o przygodach Jamesa Bonda („Skyfall” i „Spectre”) oraz oscarowego „American Beauty” tym razem sięgnął pod opowieść, którą usłyszał od swego dziadka. Zrobił imponujący pod wieloma względami film wojenny. Jakie to względy, podpowiada lista nominacji do tegorocznych Nagród Akademii Filmowej. Jest ich dziesięć. Oprócz kategorii „Najlepszy film”, „Najlepszy reżyser” i „Najlepszy scenariusz oryginalny” dzieło Mendesa ma szansę na statuetkę za charakteryzację i fryzury, muzykę, scenografię, efekty specjalne, zdjęcia, dźwięk oraz montaż dźwięku. Już z tego spisu widać, że jest to film dopracowany właściwie pod każdym względem. Jeden ze znanych recenzentów wychodząc z kina stwierdził, że takich filmów się już dzisiaj właściwie nie robi. Być może. Na szczęście, są wyjątki, takie jak „1917” Sama Mendesa.
Niektórzy komentatorzy zwracają uwagę, że brytyjski reżyser niezwykle sprawnie zrealizował film wojenny, ale nie historyczny i wyliczają uchybienia. Jednak od pierwszych scen można się zorientować, że nie o wierność historycznym szczegółom twórcy chodzi. „1917” to nie dzieło paradokumentalne, odwzorowujące rzadko w kinie pokazywane i eksploatowane okropności pierwszej wojny światowej. To rodzaj przypowieści pokazującej na przykładzie losów jednego człowieka, jak dojrzewać do niechcianej, na pierwszy rzut oka bezsensownej, misji. Jak nie tylko odkryć i zrozumieć jej sens, ale doprowadzić do końca nawet wtedy, gdy wydaje się, że jest już za późno, że poniosło się klęskę, że cały trud, ból, wysiłek, poszedł na marne, bo czas minął, decyzje już zapadły i są wykonywane. To chyba najbardziej przejmujące sceny filmu, gdy starszy szeregowy Schofield biegnie w poprzek tłumu atakujących żołnierzy, by dostarczyć wiadomość. Biegnie, chociaż termin minął, a w dodatku nie ma gwarancji, że człowiek, który ma ją otrzymać, zechce ją w ogóle wziąć pod uwagę.
„1917”: Czy to nie Bóg nadaje sens wszystkim ludzkim misjom?
Od momentu, w którym widz uświadomi sobie, o czym faktycznie jest wchodzący właśnie na ekrany polskich kin film Mendesa, może mieć liczne skojarzenia z historią biblijnego Jonasza. Jonasz otrzymał od Boga misję, której nie rozumiał, która w jego przekonaniu była pozbawiona logiki i sensu, której po prostu nie chciał wypełnić. Jednak między starotestamentalnym prorokiem wysłanym do Niniwy a starszym szeregowym Schofieldem jest mnóstwo różnic. I nie chodzi tu tylko o tempo dojrzewania do podjęcia i wypełnienia powierzonego zadania. Być może, gdyby Jonasz był brytyjskim żołnierzem z czasów pierwszej wojny światowej, biblijna opowieść wyglądałaby inaczej.
Najnowsze dzieło Sama Mendesa nie jest absolutnie filmem religijnym. A jednak oglądając ciąg następujących po sobie zdarzeń, trudno się oprzeć wrażeniu nieustannej obecności Boga zarówno w losie Schofielda, jak i w dziejach wszystkich ludzi, których spotyka na swej przerażająco trudnej drodze.
A po prostu przepiękne wykonanie pieśni „Wayfaring Stranger” (śpiewa Jos Slovic) wśród skupionych przed bitwą żołnierzy, nie tylko wygląda na nabożeństwo, ale w swej istocie nim jest. I nic dziwnego, bo czyż to nie Bóg tak naprawdę nadaje sens wszystkim ludzkim misjom? Także tym najbardziej szalonym i na pozór niewykonalnym.
Czytaj także:
Dawid Ogrodnik w roli ks. Jana Kaczkowskiego. To będzie prawdziwa petarda! [ZDJĘCIA]
Czytaj także:
Najwyższa ofiara Heleny Kmieć. Mocne świadectwo pokazane w nowym filmie dokumentalnym
Czytaj także:
A ty za co doceniasz swoją drugą połówkę?