Gdy zobaczyłam, że ćwiczenia nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, zaczęłam prowokować wymioty. Na początku wydawało mi się to nawet obrzydliwe, jednak do tego stopnia nienawidziłam samej siebie, że decydowałam się na to – mówi Aleksandra Dajewska.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Katarzyna Szkarpetowska: Co spowodowało, że w wieku zaledwie szesnastu lat zachorowała pani na bulimię?
Aleksandra Dejewska*: Złożyło się na to wiele czynników. Mój biologiczny ojciec był alkoholikiem. Zmarł, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Ojczym także miał problem z alkoholem, ponadto stosował przemoc – fizyczną, psychiczną, ekonomiczną. Babcia i dziadek przeżyli pierwszą i drugą wojnę światową, byli dosyć chłodni emocjonalnie. Nie umieli okazywać uczuć, w związku z czym moja mama również tego nie potrafiła. Nie miała dla mnie czasu, bardzo dużo pracowała – od ósmej do dwudziestej. Wtedy wpadłam w nieciekawe towarzystwo.
Ono, w przeciwieństwie do bliskich, miało dla pani czas.
Dokładnie. Poza tym – oprócz tego, że byłam bardzo wrażliwym dzieckiem – byłam też dość chorowita. Od najmłodszych lat zmagam się z astmą i alergią. Mama swoją nieobecność rekompensowała mi słodyczami. W mojej głowie pojawiło się więc przekonanie: słodycze = pocieszenie, zadośćuczynienie.
Osoby chore na bulimię nadmiernie, właściwie obsesyjnie, kontrolują wagę. Jak to wyglądało u pani?
Na początku piłam herbaty przeczyszczające. Zrezygnowałam z nich, gdy mama znalazła je w moich rzeczach i mnie wyśmiała. Zaczęłam więc stosować głodówki na zmianę z objadaniem się i kompulsywnymi ćwiczeniami fizycznymi. Gdy zobaczyłam, że ćwiczenia nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, zaczęłam prowokować wymioty. Na początku wydawało mi się to nawet obrzydliwe, jednak do tego stopnia nienawidziłam samej siebie, że decydowałam się na to. Na przykład stawałam przed lustrem i wyobrażałam sobie, że okładam się pięściami. To, myślę, dużo mówi o tym, jaki miałam w tamtym czasie stosunek do siebie i swojego ciała.
Jak udawało się pani ukrywać chorobę przed najbliższymi?
To nie było trudne. Jedzenie znikało z talerzy, a ja nie byłam jakoś zbytnio wychudzona. Często mówiłam, że jadłam wcześniej – u koleżanki, na mieście. Mieszkamy w domu jednorodzinnym, więc zabierałam też posiłki na górę, a gdy już byłam zmuszona usiąść z domownikami przy stole, sięgałam po sałatki. Prowokowania wymiotów też nikt nie zauważył.
Na początku, żeby zagłuszyć dźwięk towarzyszący wymiotowaniu, odkręcałam w łazience wodę w kranie, później nauczyłam się wymiotować bez wydawania dźwięków. Wymiocinom towarzyszy charakterystyczny zapach, więc po każdej takiej akcji używałam odświeżacza. Często też mówiłam, że po prostu coś mi zaszkodziło, zatrułam się i nie mogę jeść.
Choroba sprawiła, że nie pokazywała pani siebie prawdziwej. Jak pani się z tym czuła?
Na początku nie miałam przed tym oporów. Byłam do tego stopnia zdeterminowana, żeby tracić na wadze, że ukrywanie prawdy traktowałam jako jedną z metod w drodze do celu. Po jakimś czasie pojawiły się wyrzuty sumienia, ale nie tyle w stosunku do własnej rodziny, co do mojego narzeczonego. Bardzo źle czułam się z tym, że go okłamuję. Nie chciałam, żeby miał obraz Oli, którą nie jestem i w końcu przyznałam się do choroby. Przyznałam się w momencie, kiedy sięgnęłam swojego dna.
Co to znaczy?
Przerażały mnie skutki choroby. Pojawiała się krew w ślinie, kołatanie serca, miałam silne bóle głowy, brzucha, garściami zaczęły wypadać mi włosy.
Jaka była reakcja bliskich na wieść o chorobie? I czy odczuła pani ulgę, gdy o niej powiedziała?
Prawda wyzwala. Poczułam ulgę, jak najbardziej. Mój chłopak zapytał, jak może mi pomóc; czy jest coś, co może dla mnie zrobić. Nie spodziewałam się takiej reakcji z jego strony. Byłam przekonana, że kiedy pozna prawdę, zerwie ze mną. Tak się jednak nie stało, był bardzo wspierający. Z kolei mama bardzo się zdenerwowała. Na początku nie odzywała się do mnie, potem mi pomogła – szukała specjalistów, terapii.
Czego w tamtym momencie potrzebowała pani najbardziej?
Potrzebowałam rozmów na ten temat. Tego, żeby bliscy nie zamiatali problemu pod dywan.
Żeby powiedzieli, że współodczuwają, że są?
Przede wszystkim. I żeby wysłuchali, ale nie doradzali. Nie mówili: zacznij jeść, albo: czy nie możesz przestać wymiotować? No nie, nie mogłam.
Na swoim blogu napisała pani: „Mój pierwszy kroczek zrobiłam, gdy miałam 10 miesięcy, ale najważniejszym krokiem było przyznanie się do bulimii”. Przyznanie się przed sobą czy przed bliskimi?
Najtrudniejsze było przyznanie się przed sobą. Wiedziałam, że prowokowanie wymiotów nie jest do końca normalne, ale z drugiej strony nie widziałam w tym nic złego. Przyznanie się godziło w moją dumę, ponieważ cenię niezależność i zaradność. Poproszenie o pomoc było jak stąpnięcie na klocek Lego – niewygodne i bolesne. Przyznanie się do choroby wymagało ode mnie odwagi i uczciwości. Odwagi, bo wcześniej byłam przez bliskich karcona za rzeczy, na które nie miałam wpływu. Wiedziałam, że będę musiała zmierzyć się z tym, co usłyszę. Że nie każdy zareaguje w przychylny, spokojny sposób. Uczciwości – bo nie chciałam już dłużej żyć w kłamstwie, bardzo mnie to męczyło.
Czy to choroba spowodowała, że postanowiła pani zostać terapeutką i pomagać osobom z zaburzeniami odżywiania?
Tak. Choroba, paradoksalnie, dała mi dużo dobrego. Pokazała mi moją życiową misję. Ja swoją pracę uwielbiam. Krąży takie przekonanie, że pacjenci z zaburzeniami odżywiania to trudni pacjenci. Nie zgadzam się z tym. Dla mnie to nie są „trudni pacjenci”, ale może właśnie dlatego, że się z nimi utożsamiam. Że potrafię, w dużej mierze też dzięki własnemu doświadczeniu, zrozumieć, co dana osoba przeżywa, co odczuwa, na jakim jest etapie.
Jak przebiega leczenie osoby chorej na bulimię?
Jako terapeutka zawsze doradzam wizytę u psychiatry, chociażby z tego powodu, że pacjent może mieć zaburzoną produkcję serotoniny. Niedobór serotoniny w organizmie powoduje smutek, apatię, sprawia, że czujemy się rozbici. I często jest tak, że to właśnie jedzeniem staramy się regulować poziom serotoniny, co jest oczywiście błędnym kołem. Farmakoterapia nie wyleczy zaburzeń odżywiania, ale wspomaga proces terapii. Czasem może na przykład zmniejszyć lęk, który odczuwamy, a który zazwyczaj powoduje, że czujemy życiowy paraliż, boimy się dokonać jakichkolwiek zmian. Lekarz psychiatra jest też w stanie ocenić, czy dana osoba wymaga hospitalizacji.
W mojej ocenie istotna jest również współpraca z dietetykiem, który przeprowadzi edukację żywieniową. Bardzo ważne jest uregulowanie tego, co się je, kiedy się je itp. Terapeuta z kolei jest osobą, która pokazuje pacjentowi inną perspektywę, często ją poszerza. Pełni rolę towarzysza przy wprowadzaniu zmian, wskazuje na różne rozwiązania, możliwości. Co ważne, jest też osobą, która tworzy bezpieczną relację. To z jednej strony daje poczucie bezpieczeństwa właśnie, komfortu, a z drugiej – jeżeli pacjent wcześniej nie miał możliwości tworzyć dobrych, zdrowych, bezpiecznych relacji, to przyglądając się relacji z terapeutą, będąc jej uczestnikiem, może się tego uczyć.
Myślę, że tym, co pomaga wielu ludziom, jest też wiara i warto odwołać się do niej w tak trudnym, kryzysowym momencie, jakim jest choroba. Osoby chore mogą też szukać pomocy – i naprawdę warto, żeby to zrobiły – w grupach wsparcia, które bazują na metodzie Dwunastu Kroków. W przypadku osób z zaburzeniami odżywiania są to grupy Anonimowych Jedzenioholików.
Niedawno ukazała się pani książka pt. „Bulimia. Moja historia choroby”. Przed wywiadem wspomniała pani, że honorarium autorskie postanowiła przeznaczyć na wsparcie osób z zaburzeniami odżywiania. Skąd taka decyzja?
Napisałam tę książkę, by pomóc osobom, które były lub są w miejscu, w którym ja byłam kiedyś. Ci, którzy cierpią na zaburzenia odżywiania, nierzadko są przekonani, że ludzie wokół są zdrowi i że tylko z nimi coś jest nie tak, co jest oczywiście nieprawdą. Wierzę, że książka pomoże wielu osobom, ale to nie jest tak, że wyleczy wszystkich potrzebujących.
Obecnie czas oczekiwania na wizytę u psychiatry czy terapeuty, w ramach środków refundowanych, wynosi rok, czasami dwa lata. Nie każdego stać na prywatne leczenie. Niektórzy też, w związku z chorobą, nie są w stanie pracować. W gabinecie, który prowadzę, przyjmuję również pro bono, ale nie jestem w stanie pomóc w ten sposób wszystkim.
Stąd pomysł, by honorarium autorskie przeznaczyć na wsparcie osób, które z wyżej wymienionych i wielu innych powodów nie są w stanie opłacić leczenia. Fundacja „Aż sobie zazdroszczę”, którą prowadzę, uruchomiła też zbiórkę pieniędzy, tak aby ci, którzy zgłoszą potrzebę skorzystania z terapii bądź poproszą fundację o zrealizowanie recepty w związku z zaburzeniami odżywiania, mogli taką pomoc uzyskać.
*Aleksandra Dejewska – terapeutka zaburzeń odżywiania, dietetyk, autorka książek „Uwolnij się. Poradnik eksbulimiczki” oraz najnowszej – „Bulimia. Moja historia choroby”. Prowadzi bloga o zaburzeniach odżywiania, warsztaty z akceptacji własnego ciała w szkołach oraz grupy wsparcia. Założycielka i prezes Fundacji „Aż sobie zazdroszczę” organizującej warsztaty dietetyczne, zbiórki na szpitale psychiatryczne oraz charytatywne pokazy mody w nurcie ciała pozytywnego (modelkami są kobiety w różnym wieku, o różnej budowie ciała). Mieszka w Gdańsku.
Czytaj także:
„Gdy miałam 4 lata, już patrzyłam, jaki mam gruby brzuch”. Jak wygrała z bulimią?
Czytaj także:
Klucz do tego, by dobrze czuć się we własnym ciele [wywiad]