Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Późnym wieczorem 5 września 2020 roku, w wieku 94 lat, zmarł w Krakowie kard. Marian Jaworski, były metropolita lwowski, przyjaciel Jana Pawła II i odnowiciel Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie po 1989 roku.
Polakom jest słabo znany z mediów, choć odegrał dużą rolę w czasie pontyfikatu papieża Polaka, a przede wszystkim przywrócił do życia Kościół na Ukrainie po upadku Związku Radzieckiego. Urodził się we Lwowie w czasie, gdy miasto znajdowało się w granicach Rzeczypospolitej (21 sierpnia 1926 roku). Los, historia – a jak wierzą katolicy, Opatrzność – sprawiła, że prawie całe życie i kapłaństwo związał z naszym krajem.
Najważniejszym miejscem w Polsce, bezwarunkowo ukochanym, stała się natomiast Kalwaria Zebrzydowska, gdzie spoczął, zgodnie ze swoją ostatnią wolą. Jest to chyba rozczarowanie dla katolików obrządku łacińskiego na Ukrainie, dla Polaków – zaskoczenie. Sanktuarium w Kalwarii jest znane w archidiecezji krakowskiej, lecz nigdy dotąd nie spoczął tu hierarcha wysokiej rangi. Dlaczego tam?
Zadałam to pytanie trzem osobom, które najlepiej mogą wyjaśnić wyjątkową więź, jaka łączyła kard. Mariana Jaworskiego z bernardynami, z sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, a przede wszystkim z Matką Bożą Kalwaryjską. Był z Nią bardzo blisko od 1945 roku, a fakt, że spocznie „u Jej boku” to piękne wotum wdzięczności. Podziękowanie za dar życia, kapłaństwa i „wskrzeszenie” Kościoła na Ukrainie, choć nic tego nie zapowiadało, gdy młody Marian marzył o byciu kapłanem.
O wyjaśnienia poprosiłam dwóch hierarchów oraz ojca Konrada Cholewę OFM, kustosza sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej. Zaczęłam od pytania do bernardyna: Czy ojciec znał kard. Jaworskiego?
– Tak – odpowiedział. – Poznaliśmy się z księdzem kardynałem dosyć nietypowo, bo w czasie jego urlopu, a nie przy okazji kościelnych uroczystości, kiedy tu bywał. Jako arcybiskup Lwowa, a potem mieszkając w Krakowie, zawsze kilka dni urlopu spędzał w naszym klasztorze w Alwerni [woj. małopolskie, powiat chrzanowski – MB]. Szedł w ten sposób śladem swojego „lwowskiego” poprzednika, abp. Józefa Bilczewskiego, który też tu przyjeżdżał, miał swój pokój.
Kard. Jaworski prosił o ten właśnie pokój. Modlił się, odpoczywał. W Alwerni jest obraz Pana Jezusa Cierpiącego. Miejsce powstało na wzór włoskiej Alwerni św. Franciszka z Asyżu. Ma klimat ciszy, skupienia i kontemplacji. Myślę, że to księdza kardynała przyciągało.
Później jako kustosz wiele razy miałem okazję podejmować go w Kalwarii. Bardzo lubił tu przyjeżdżać. Zwłaszcza 2 lutego, w Dzień Życia Konsekrowanego – chciał przewodniczyć mszy świętej, powiedzieć kazanie do osób konsekrowanych. I w uroczystość Matki Bożej Kalwaryjskiej, 13 sierpnia. W „imieniny Matki Bożej” nigdy księdza kardynała nie brakowało. Często powtarzał, że wszystko, co osiągnął w swoim życiu, zawdzięcza Jej.
Wiele osób to podkreśla. Zaczęło się dawno… Kiedy w 1945 roku komuniści zlikwidowali seminarium we Lwowie, abp Baziak szukał w Polsce miejsca, aby przenieść wszystkich kleryków – ratować ich powołania. Bał się rozproszenia. Kilka ośrodków odmówiło, przyjął ich tylko klasztor bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej. Znalazło tu schronienie na kilka lat około 50 osób, w tym wykładowcy, klerycy i siostry zakonne. Był to niewątpliwie akt wielkiej odwagi. Już był PRL.
– Opatrzność Boża skierowała tu jego kroki w 1945 roku i w czasie pobytu w seminarium dostrzegł działanie łaski Bożej – kontynuuje ojciec Cholewa. – Miał doświadczenie orędownictwa Matki Bożej Kalwaryjskiej, która w tych trudnych czasach przyjęła wygnańców pod swój płaszcz. Tutaj mógł poczuć bliskość Pana Boga i Jego działanie. Widać było jego skupienie, kiedy się modlił w kaplicy Matki Bożej. Często to obserwowałem. Tamto doświadczenie było kluczowe dla osobistej więzi z Maryją. Ona miała na to wpływ i to dlatego ksiądz kardynał tak bardzo ukochał i to sanktuarium, i ten wizerunek.
Kustosz sanktuarium następnie dodaje: – Zostawił u Niej bardzo dużo „pamiątek” po sobie. Ile razy przyjeżdżał, coś przywoził – od drobnych medali, ryngrafów ze srebra czy brązu, aż po odznaczenie Orła Białego, które otrzymał od pana prezydenta w styczniu 2017 roku. A nawet doktoraty honoris causa... Wszystko składał u Jej stóp jako wota wdzięczności. Tak jak pielgrzymi przynoszą na Kalwarię wota i składają jako dowód wdzięczności za łaski uproszone za wstawiennictwem Matki Bożej, tak kard. Jaworski przywoził Jej swoje osobiste wota. One są dla Jego Matki.
Na uroczystości pogrzebowe przyjechał do Polski abp Mieczysław Mokrzycki, metropolita lwowski, przewodniczący Konferencji Episkopatu Rzymskokatolickiego Ukrainy, były sekretarz biskupa Mariana Jaworskiego (oraz były osobisty drugi sekretarz Jana Pawła ІІ i sekretarz Benedykta XVI). Jego Ekscelencję spytałam: – Ksiądz arcybiskup wiedział o ostatniej woli księdza kardynała Mariana Jaworskiego czy też fakt wyboru Kalwarii Zebrzydowskiej to zaskoczenie?
– Ksiądz kardynał nam o tym mówił – odpowiedział abp. Mokrzycki. – Z pewnością postanowił tak dlatego, że usunięcie seminarium i kleryków ze Lwowa w 1945 roku i przyjęcie ich przez braci w Kalwarii Zebrzydowskiej było dla niego wielkim przeżyciem. W dramatycznej sytuacji Kalwaria otworzyła dla nich swoje serce – i swoje drzwi. Gest życzliwości, dobroci, w tym trudnym dla niego okresie, bo właśnie skończyła się wojna, a on musiał opuścić Lwów i strony rodzinne, pozostawiło na całe życie znamię w sercu księdza kardynała. Do Kalwarii Zebrzydowskiej zawsze czuł miłość i wdzięczność – mówi hierarcha.
Drążę dalej, bo jeszcze nie rozumiem. – Księże arcybiskupie, było tu bardzo wielu kleryków. Czemu tylko ten zachował tak szczególną więź z Matką Bożą?
– Do Kalwarii zostało wtedy przeniesione całe seminarium, kilka roczników. Studiowali tam i formowali się przez 5 lat – opowiada metropolita lwowski. – On natomiast miał osobistą więź z Matką Bożą Kalwaryjską, bo pielęgnował ją przez całe życie. Po studiach w Lublinie, potem jako profesor (pierwszy rektor Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) swoją posługę kapłańską wypełniał w Krakowie. Będąc w archidiecezji krakowskiej, miał większą niż inni możliwość, aby pielgrzymować, nawiedzać tam Matkę Bożą. Cały czas kształtował swoją duchowość i kapłaństwo pod Jej Matczyną opieką. Było to jego ulubione miejsce. I jego najważniejsze sanktuarium.
Ostatnią osobą, która może naświetlić „kwestię kalwaryjską” jest bernardyn i krakowski biskup pomocniczy, bp. Damian Muskus OFM. Kiedyś to on pełnił posługę w Kalwarii jako kustosz. W tym przypadku poprosiłam o wyjaśnienie związków z sanktuarium kard. Jaworskiego, jego przyjaciela św. Jana Pawła II i byłego metropolity krakowskiego, kard. Franciszka Macharskiego. Biskup Muskus opowiada:
– Wszyscy trzej się przyjaźnili. I szczególnie umiłowali kalwaryjskie sanktuarium. Czuli się częścią duchowej wspólnoty pątników przybywających na Kalwarię od ponad czterech wieków.
Każdy z nich odkrył polską Jerozolimę na innym etapie życia: św. Jan Paweł II jako mały chłopiec, kard. Franciszek Macharski jako dojrzały człowiek, a kard. Marian Jaworski jako młody kleryk, przygotowujący się do drogi kapłańskiej. I każdego z nich Kalwaria porwała i zachwyciła, odsłaniając przed nimi duchowe bogactwo i niezwykłe piękno. Dla każdego z nich to sanktuarium było prawdziwie świętym miejscem.
Jestem też przekonany o tym, że prawdziwie czuli się synami Matki Bożej Kalwaryjskiej, bo tutaj po synowsku powierzali Jej siebie i wszystkie sprawy Kościoła, któremu przyszło im służyć. Przyjeżdżali do Niej jak do domu Matki, szukać rady i światła, a czasem po prostu po to, by odpocząć u Jej boku. Odwiedzali Ją zwykle po cichu, kierując się potrzebą serca. Przejmujące jest to, że pielgrzymowali wiernie, niemal do ostatnich chwil swojej ziemskiej wędrówki, mimo dolegliwości podeszłego wieku. Tutaj byli u siebie.
Kalwaria była dla kard. Jaworskiego źródłem jego duchowej siły. Owszem, był, jak to ujął kard. Stanisław Dziwisz, „naznaczony stygmatem cierpienia”, jednak nie na nim się koncentrował. Nie było ono dla niego ciężarem, który miałby definiować jego codzienność. W centrum jego serca była troska o powierzoną mu wspólnotę Kościoła i to na niej skupiał swoją miłość i uwagę, nie na sobie.
Był pasterzem bezgranicznie zatroskanym o los swoich owiec, świadomym odpowiedzialności za odbudowę – w sensie dosłownym i duchowym – Kościoła. To go zajmowało. To było pasją jego życia. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że swoje dolegliwości z radością i pokorą oddawał w tej intencji. Kalwaria ma zresztą w sobie coś takiego, że składane tu cierpienia, niczym kamienie dźwigane przez pielgrzymów na Górę Ukrzyżowania, stają się ciężarem jakby lżejszym do udźwignięcia. To nie jest tylko doświadczenie trzech wielkich kalwaryjskich pielgrzymów, ale niemal każdego z pątników spotykanych na tutejszych dróżkach czy klęczących przed cudownym obrazem Kalwaryjskiej Pani.
Kard. Jaworski cierpiał. Jego życie zmieniło się w dniu wypadku w 1967 roku. Stracił lewą dłoń. Jechał pociągiem, by… zastąpić nowo nominowanego kard. Karola Wojtyłę, który nie mógł wtedy poprowadzić rekolekcji.
Krzyż nie był udręką bezowocną, choć przecież mógł. Zjednoczony z krzyżem Chrystusa i bólem Maryi, w duchu sanktuarium pasyjno-maryjnego, przyniósł plon obfity, jakiego nikt w Polsce, na Ukrainie, a już na pewno nie w ZSRR naprawdę się nie spodziewał. Być może Kalwaria stanie się miejscem kultu i pielgrzymek katolików z Ukrainy. Mają kogo prosić tu o pomoc i wstawiennictwo.
Jak mówi kustosz, o. Cholewa: – Chcemy, aby ksiądz kardynał leżał jak najbliżej Matki Bożej. Zostanie pochowany w krypcie pod Jej kaplicą... Leżą tu fundatorzy sanktuarium i jest przygotowane miejsce dla kard. Jaworskiego. W ten sposób zostanie podkreślona głęboka więź, jaka łączyła go z Matką Bożą Kalwaryjską.