Marcin Wadoń spełnia swoje marzenia. Chce zdobyć Himalaje i wydać książkę, regularnie służy do mszy św. na wózku i ewangelizuje w mediach społecznościowych.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Dla Marcina granice nie istnieją. Od 9. roku życia choruje na polineuropatię czuciowo-ruchową i ma problemy z czuciem i poruszaniem się. Cały czas jednak walczy i uczy innych, jak się nie poddawać.
Anna Gębalska-Berekets: Mając 9 lat, wrócił pan z boiska i zauważył, że z lewej nogi wystaje kostka... Dopiero po kilku wizytach u lekarzy okazało się, że to polineuropatia czuciowo-ruchowa.
Marcin Wadoń: Trudno było mi się pogodzić z diagnozą lekarzy. Na początku nie przejmowałem się zbytnio swoim stanem zdrowia. Miałem 9 lat i moja dziecięca świadomość oraz wiedza na temat choroby nie były duże. Niewiele spraw byłem w stanie zrozumieć. Nie starałem się analizować tego stanu. Chciałem żyć jak inne dzieci. Uczęszczałem do szkoły, wyjeżdżałem wraz z rodzicami na wycieczki. Dopiero jak zacząłem dorastać, zadawałem sobie różne pytania egzystencjalne. Z czasem przyszedł smutek, wkradła się niechęć do dalszego życia.
Co było wtedy dla pana siłą?
Od czasu przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej służyłem przy ołtarzu. Gdy miałem 15 lat, pojawiły się stany depresyjne, niechęć do życia. Pan Bóg mnie jednak przyciągał do siebie, chociaż nie zauważałem Jego subtelnych znaków. Szukałem ucieczki od Boga, ale to i tak nie sprawiało mi żadnej radości. Ciekawe jest to, co wydarzyło się pewnego dnia. W przedziwny sposób trafiłem do człowieka, który ma prywatne objawienia. Pojechałem do niego z czystej ciekawości. Dobrze zrobiłem, bo gdy znalazłem się u niego, powiedział, że niedługo w moim życiu wszystko się zmieni. Pierwsza moja myśl po tych słowach była taka, że na pewno wyzdrowieję. Tłumaczyłem sobie, że Jezus przecież uzdrawiał, więc i mnie uzdrowi. On jednak miał zupełnie inny plan. Stany depresyjne ustąpiły. Zacząłem chodzić codziennie na mszę świętą, modliłem się (poważniej niż dotychczas), szukałem odpowiedzi na pytania dotyczące egzystencji. Bóg wyciągnął mnie z marazmu. Święty Augustyn powiedział, że „niespokojne jest serce, póki nie spocznie w Bogu”. Podpisuję się pod tą myślą. Podobnie było u mnie. Bóg widział moją bezradność. Przyszedł mi z pomocą.
Marcin Wadoń: Bądź cudem dla kogoś
Jedną z osób, która pana inspiruje, jest Nick Vujicic. Spotkaliście się?
Nick Vujicic miał na mnie bardzo duży wpływ zwłaszcza na początku choroby. Teraz trochę mniej. Chodzi m.in. o wyznania: on jest ewangelikiem, ja katolikiem. Ale to też nie ma jakiegoś większego znaczenia. Przeczytałem jego książkę: „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń”. Pojechałem na jego konferencję, która odbywała się w Krakowie. Chciałem się dostać na drugim poziom Tauron Areny. Zapytałem więc pracownika ochrony, czy jest jakaś winda dla osób niepełnosprawnych. Mężczyzna skierował mnie do windy. Gdy jej drzwi otworzyły się, zobaczyłem Nicka wraz z jego opiekunem. Porozmawialiśmy chwilę ze sobą, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Od niego przejąłem jedno takie powiedzenie, które powtarzam na różnych konferencjach z młodzieżą: „Jeśli w twoim życiu nie dzieją się cuda, to ty zawsze możesz być cudem dla kogoś innego”. Tak chciałem odtąd żyć. Nicka uśmiech „zarażał” innych dobrą energią i motywował do działania. Wraz z upływem czasu zacząłem czerpać uśmiech z wiary i obdarzać nim inne osoby.
https://www.instagram.com/p/BLDtN-iDDhj/
W jednym z pana wpisów w social media znalazłam poruszające słowa: „Bez wiary potykamy się o źdźbło słomy, z wiarą przenosimy góry”. Jak ważna jest wiara w pana życiu?
Wiara jest czymś, bez czego nie jestem w stanie żyć. W momentach trudnych podnosi mnie do góry i dodaje sił na pokonywanie problemów. Prorok Izajasz pisze: „Lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą” (Iz 40,31). Podobnie jest u mnie. Wiara dodaje mi siły. Ciągle się kształtuje. Owszem, moja miłość do Boga jest mocna. Gdy zadaję sobie jednak różne pytania, to one sprawiają, że wiara się rozwija. Wiele osób mnie pyta, jak sobie radzę z chorobą, z ograniczeniami ciała. Prawda zaś jest taka, że bez wiary ja sobie nie radzę. Po ludzku nie jestem w stanie pomóc drugiej osobie. Pomaga mi w tym wiara w Boga – to ona mnie umacnia.
Ewangelizacja w internecie
Dzielenie się wiarą w mediach społecznościowych jest współcześnie trudne?
Na początku prowadziłem profil w social media bardziej motywacyjnie. W momencie kiedy spotkałem Boga, to On stał się dla mnie źródłem motywacji. Zacząłem o Nim mówić. Rozumiałem, jaka relacja wiąże mnie z Bogiem. Obawiałem się jednak, czy ludzie będą w stanie właściwie zrozumieć mój przekaz. Towarzyszył mi nawet pewnego rodzaju wstyd. W zasadzie nie wiem teraz, skąd takie uczucia się we mnie zrodziły. Zdałem sobie sprawę, że w stosunku do ludzi trzeba być przede wszystkim szczerym. Wyszedłem z założenia, że jeśli Bóg daje mi siły i powołuje mnie do ewangelizacji za pomocą social media, to nie ma znaczenia, czy mój post zbierze większą niż mniejszą popularność. Do kogoś przesłanie zawsze trafi, chociażby to była jedna osoba. Ewangelizację poprzez social media traktuję jako pewien rodzaj pracy. Poprzez nią daję również świadectwo życia. Ostatnio zdawałem relację ze spotkania z młodzieżą w Niemczech. Instagram jest takim narzędziem, które sprawia, że jeśli dodam hasztag ze słowem motywacja, wiara, to ktoś, kto będzie poszukiwał takich haseł być może natknie się na mój profil.
Sporo pan podróżuje. Co jest najtrudniejsze w organizacji wyjazdów?
Muszę przyznać, że jeśli wyruszam na odpoczynkową podróż, to jestem bardziej zmęczony, niż gdy jadę na spotkanie formacyjne czy konferencję. Z czasem dostrzegłem, że chyba Pan Bóg ma w tym cel. Podczas każdej takiej wyprawy coś ciekawego zobaczę, zdam z niej relację. Więcej się także modlę w czasie wyjazdów konferencyjnych. W moim stanie zdrowia, przed każdym dłuższym wyjazdem konieczny jest odpoczynek. Przed podróżą w dane miejsce sprawdzam je. Weryfikuję, czy są udogodnienia dla osób niepełnosprawnych. Zawsze ktoś mi towarzyszy. W miastach, gdzie chodniki są wyłożone kostką, zdarzały mi się wywrotki na wózku. Mentalnie i modlitewnie przygotowuję się do wyjazdów.
Ważnym doświadczeniem był dla pana pobyt w Ziemi Świętej. To było marzenie?
Nie myślałem w ogóle o tamtym kierunku podróży. W zeszłym roku w mojej parafii odbywały się rekolekcje. Powiem szczerze, że nie za bardzo chciałem w nich uczestniczyć. Myślałem, że niczego szczególnego się nie dowiem. Rekolekcje prowadził wówczas o. Jacek Pędziwiatr, redaktor „Gościa Niedzielnego”. Pokazywał na slajdach Ziemię Świętą. Poczułem w głębi serca, że chciałbym tam pojechać. Po powrocie do domu modliłem się w intencji podróży do Ziemi Świętej. Nie mogłem finansowo pozwolić sobie na ten wyjazd. Zbierałem pieniądze na wyprawę do Norwegii. Rodzice mieli tam jechać ze mną, więc podróż w inne miejsce nie wchodziła w grę. Zmęczony położyłem się spać. Niespodziewanie po dwóch dniach dostałem maila od nieznanej osoby. Ojca Jacka widziałem ostatni raz na tych rekolekcjach, ale nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Okazało się, że pojawiła się u niego myśl, by mnie zabrać do Ziemi Świętej. Obserwował mnie wcześniej na Instagramie. Pobyt tam bardzo mnie dotknął duchowo. Szczególnie gdy pojechałem na miejsce, gdzie Jezus uzdrowił 10 trędowatych. Ważna historia, zapisana na kartach Ewangelii. Pomyślałem wówczas: jak oni musieli prosić o uzdrowienie, jak bardzo im na tym zależało. Jeden z nich tylko podziękował za cud uzdrowienia. Zastanawiałem się, czy jeśli i ja bym został przez Jezusa uzdrowiony, to potrafiłbym mu również gorliwie podziękować? Czy zrobiłbym to w podobny sposób, w jaki proszę o uzdrowienie mnie z choroby? Czy potrafiłbym tak trwać? Miałem wówczas wiele podobnych refleksji. Dzięki podróży do Ziemi Świętej jestem w stanie lepiej wyobrazić sobie te wszystkie miejsca, po których kroczył Zbawiciel.
„Służba przy ołtarzu daje mi siłę”
Do mszy świętej służy pan na wózku. Z jaką reakcją ludzi się pan spotyka?
Na początku choroby chodziłem po prezebiterium. Wózek pojawił się w moim życiu, gdy miałem 16 lat. Początkowe fazy mojej choroby były dziwne. Raz byłem słabszy, raz miałem więcej siły. Zdarzały się więc dni, gdy potrzebowałem wózka. Innym razem nawet jeździłem rowerem. Wraz z upływem czasu postęp choroby był coraz bardziej intensywny. W momencie gdy stale jeździłem na wózku, nie chciałem się innym pokazywać. Tęskniłem jednak cały czas za służbą Bogu przy ołtarzu. Wracałem stopniowo. Pewnego dnia ubrałem się w komżę, ale nie wykonywałem żadnych czynności. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że nie mam czego się wstydzić. Po rozmowie z księdzem proboszczem zrobiłem kurs ceremoniarza. Zacząłem prowadzić zbiórki dla ministrantów – kontynuuje je do dziś. Stolarz z mojej miejscowości zrobił dla mnie tackę do przenoszenia naczyń liturgicznych. Czytam Słowo Boże. Wykonuję czynności tak jak zdrowi ministranci. Tylko w nieco inny sposób. Służba przy ołtarzu daje mi siłę. Z bliskości Boga czerpię radość.
Pana mottem jest zdanie: „Żyje się tylko raz, ale jeśli zrobisz to dobrze, to raz w zupełności wystarczy”. Jak to się przejawia w pana codziennym życiu?
Świadomość, że żyjemy tylko raz sprawia, że chcemy żyć dobrze. Życie to nie jest gra. Wciąż wiele młodych ludzi tak uważa. To nie jest tak, że robimy bezsensowne rzeczy i nie ponosimy za to żadnych konsekwencji. Dążąc do Boga, musimy żyć dobrze, z miłością do naszych bliźnich. Drugiej szansy nie będzie. Moje motto jest konsekwencją wielu zadawanych pytań. One sprawiły, że je znalazłem i przyjąłem. Nieraz pomagam mojej babci, wioząc zakupy na wózku. To są małe rzeczy, które warto codziennie pielęgnować. Oczywiście choroba jest dla ograniczeniem. Wychodzę jednak z założenia, że zarówno zdrowy, jak i chory człowiek może poprawić uśmiechem orz życzliwością życie drugiej osoby.
Jak pan sobie wyobraża swoją przyszłość za 10 lat? Będzie pan ewangelizował ludzi?
Mam pewne plany, ale zawierzam je Panu Bogu. W przeszłości wiele rzeczy planowałem w swoim życiu, ale Bóg widział to wszystko w zupełnie inny sposób. Najważniejsze jest to, by się zgodzić z tą wolą. W takich chwilach przypomina mi się św. Maksymilian Maria Kolbe, franciszkanin. Pewnego razu narysował na tablicy studentom nowicjatu małe „w” i duże „W”. To małe „w” oznacza naszą wolę, to większe zaś Wolę Boga. Kiedy one zetkną się ze sobą, człowiek będzie spełniony i naprawdę szczęśliwy. Wierzę, że Bóg mną pokieruje. Kiedyś chciałem wstąpić do zakonu dominikanów. Ze względu na chorobę nie zostałem przyjęty. Miałem marzenie, by głosić ludziom Słowo Boże „wszędzie i na wszelkie sposoby”. Studiuję filozofię i teologię u dominikanów w Krakowie. Szukałem dróg, by uczyć się teologii, by potem zdobytą wiedzę wykorzystywać na spotkaniach z młodzieżą, do konferencji oraz wystąpień. Przyszłość więc zawierzam Bogu, ufam Mu.
Czytaj także:
Ojciec i niepełnosprawny syn na Camino. “Álvaro witał krowy i byki. Widzi wszystko jako dzieło Boga” [GALERIA]
Czytaj także:
Adoptował 42 niepełnosprawnych dzieci, które przeżyły aborcje
Czytaj także:
Jak przywitać się z osobą bez ręki? Oto savoir-vivre wobec niepełnosprawnych