Głośna książka o. De Meestera „Mistyczne oszustwo Marty Robin” zawiera poważne oskarżenia: Marta Robin udawała, oszukiwała i popełniała plagiaty. Ks. Sławomir Sosnowski te zarzuty odpiera i stara się pokazać Martę prawdziwą, odartą z mitycznych wyobrażeń.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Spotkania z Martą Robin
Jak wspominają Martę Robin ci, którzy się z nią spotkali? – Starsza siostra, przyjaciółka, moja podpora. Co robiło na nich największe wrażenie? – Prostota, delikatność, współczucie, radość, odwaga.
Nie opuszczając swego pokoju, Marta Robin przyjęła dziesiątki tysięcy osób, które szukały u niej umocnienia, światła, nadziei… Dla wielu spotkanie z Martą miało decydujący wpływ na ich życie, na nawrócenie, na decyzje, na odkrycie powołania, na powrót do wierności powołaniu.
Czytaj także:
Marta Robin oskarżona o „mistyczne oszustwo”. Co jest prawdą, a co fałszem? [analiza]
Przychodzili do niej tzw. „prości ludzie” ze swoimi osobistymi problemami, ale także ludzie kultury i polityki, osobistości w świecie teologicznym, hierarchowie. Szczególne grono stanowili ci, którzy podejmowali nowe wyzwania w Kościele, jak np. wielu założycieli tzw. nowych wspólnot.
Skąd taka siła przyciągania i taki wpływ? Możliwości miała przecież niezwykle skromne: mogła jedynie słuchać i mówić, no i oczywiście modlić się. Jednak bardzo ogólnikowym wyjaśnieniem byłoby stwierdzenie, że Marta wysłuchiwała ludzkich problemów, a później zanosiła je w modlitwie; czy też, że ofiarowywała swoje cierpienia za tych, których spotkała.
Duchowe życie Marty Robin
Nie zrozumiemy Marty, jeśli nie spróbujemy choć trochę wniknąć w jej życie duchowe. Głębia „życia duchowego” nie polega na stworzeniu w sobie – dzięki rozbudzonej emocjonalności i wyobraźni – alternatywnego świata, środka na złagodzenie bólów realnego życia. Chodzi o to, by jak najgłębiej przyjąć własne życie, pokochać siebie, zaakceptować okoliczności swojego życia, odkryć miejsce i powołanie, zaangażować się w nie całym sobą.
Dla człowieka wierzącego życie duchowe to zawierzenie siebie Duchowi Świętemu tak, by własne pragnienia, wysiłek, myśli, decyzje stały się jedno z wolą Bożą wobec niego. Przyglądając się Marcie, odkrywamy, w jaki sposób życie własnym życiem jest dziełem zarówno łaski, jak i ludzkiego wysiłku.
Spójrzmy na duchową drogę Marty. Od dziecka jest pobożna; modlitwa jako osobista „rozmowa” z Bogiem przychodzi jej łatwo. Wiara, która jest dla niej oczywistością, przechodzi jednak ciężką próbę.
Choroba i cierpienie
Od dzieciństwa miała słabe zdrowie (wynik tyfusu, na który zachorowała, gdy miała półtora roku), jednak począwszy od 16. roku życia zaczęła się ciężka walka z chorobą, którą dopiero po latach (w 1942 r.) zidentyfikowano jako pewien rodzaj wirusowego zapalenia mózgu. Jego skutkiem był, między innymi, paraliż – najpierw nóg, później także rąk, utrata (prawie całkowita) wzroku.
Jako osoba religijna pragnęła z wiarą przyjąć chorobę. Nie znaczy, że była bierna. Walczyła o zdrowie, jak potrafiła, a także modliła się, licząc na cud uzdrowienia czy też „wadząc się z Panem Bogiem” (jak to później nazwała).
Chrześcijanin wie, że swoje cierpienie ma łączyć z krzyżem Chrystusa, że może ofiarować swoje cierpienia. Marta to wszystko czyniła, a właściwie usiłowała uczynić. Oddawała wszystko Chrystusowi, a jednocześnie mówiła, że jej życie jest „jednym czarnym koszmarem”, „że lepiej by jej było pod ziemią niż na ziemi”, że „każdy ma prawo i obowiązek wypełnić swoje powołanie, tylko nie ja”. Krzyż, owszem, niesie, ale jako ciężar przyklejony do pleców.
Czytaj także:
„Nad wiek dojrzały”. Fragment biografii młodego bł. Carla Acutisa!
Zgoda i wybór Jezusa
Przychodzi w końcu dzień (3 grudnia 1928), kiedy to wszystko, co usiłowała, stało się faktem. Sama o tej chwili mówiła, że pozostanie na zawsze białą kartką w jej dzienniku. Próbujemy to doświadczenie opisać jako zgodę na cierpienie i w ogóle na własne życie, jako akceptację siebie, która zlewa się w jedno z wiarą w Bożą obecność w życiu, ze zgodą na takie prowadzenie, takie powołanie.
Marta nie mówi zresztą o „akceptacji”, o „zgodzie na siebie”. Pisze później w ten sposób: „Po latach niepokoju, wewnętrznego rozdarcia, po wielu ciężkich doświadczeniach fizycznych i duchowych ośmieliłam się, wybrałam Chrystusa Jezusa”.
Odtąd jej życie się zmienia. Znika napięcie „ile można znieść”, wadzenie się z Bogiem. Kończy się osamotnienie. Coraz więcej osób chce się z nią spotkać, bo doświadczają jej otwartości, zrozumienia, współczucia. Życie przynosi coraz większe i bardziej widoczne owoce.
Nie zrozumiemy Marty bez spojrzenia na tę długą i trudną drogę do wewnętrznej jedności doświadczenia religijnego, przyjęcia własnego życia i otwarcia na bliźnich.
Marta Robin oszukiwała?
Piszę o tym w kontekście zamieszania, jakie wywołała opublikowana niedawno książka „La fraude mystique de Marthe Robin” (Mistyczne oszustwo Marty Robin) autorstwa o. Conrada de Meestera, belgijskiego karmelity, powołanego na eksperta do zbadania pism Marty w ramach przygotowania jej procesu beatyfikacyjnego.
Tytuł jest mocny. Ale tylko tytuł. Czy książka wstrząśnie Ogniskami Miłości (które w pewnym sensie są jej dziełem)? Czy będzie trzeba pisać od nowa historię nowych wspólnot we Francji? Odpowiedź jest prosta: nie.
Żeby zrozumieć zdecydowane stanowisko Ognisk (i moje) w tej sprawie, porównajmy je ze stosunkiem do doniesień na temat nadużyć, których dopuścił się o. Georges Finet – założyciel Ognisk Miłości (les Foyers de Charité).
Georges Finet: oskarżenie i wina
Gdy pojawiły się w mediach informacje na ten temat, Ogniska powołały niezależną komisję, której celem było przyjrzeć się prawdziwości postawionych zarzutów. W ciągu pół roku pracy komisja zebrała 143 świadectwa. 26 kobiet (wówczas w wieku 10-14 lat) „ujawniło naganne zachowanie ojca Fineta podczas spowiedzi”.
Raport był wstrząsem dla Ognisk, dla byłych uczennic szkoły (założonej przez Ognisko, w której o. Finet spowiadał), dla rodziny o. Fineta. Próbowano bronić, mówiąc, jak wiele o. Finet zdziałał, dla ilu dziewcząt był prawdziwym oparciem, pomocą, jakim był świetnym kaznodzieją, organizatorem. Obrona taka jest jednak z góry skazana na niepowodzenie.
Jakiekolwiek byłyby jego zasługi, w niczym to nie umniejsza krzywdy wyrządzonej tym 26 osobom i w żaden sposób nie gwarantuje, iż ta liczba nie okaże się większa. Znamy to już dobrze: można prowadzić życie aktywne, inicjować wielkie dzieła, poświęcać się dla ludzkości i jednocześnie mieć w sobie jakiś czarny kąt, w którym się dzieją straszne rzeczy.
Czytaj także:
Umierała w wieku 19 lat i mówiła z uśmiechem: „Mam wszystko”
Plagiaty czy zapożyczenia?
Inaczej jest w wypadku Marty. Marta nie imponuje dziełami, aktywnością; nie to, co zrobiła, jest najważniejsze, tylko jaka była. Zarzut oszustwa przekreśla więc wszystko. Nie można powiedzieć o Marcie: dużo zrobiła, ale też miała taką słabość, że chciała zwrócić na siebie uwagę. Albo zobaczymy w niej imponujące życie duchowe albo o niej zapomnijmy.
O. De Meester skrupulatnie przyglądał się pismom Marty. Odkrył wiele fragmentów z dzieł znanych mistyków. Jemu zawdzięczamy więc wiedzę, co Marta czytała i jakie fragmenty w jej pismach (zwłaszcza w tzw. Dzienniku) są zapożyczeniami.
O. De Meester poszedł jednak dalej, uważając, że Marta chciała przedstawić te cytaty jako swoje, czyli że popełniła plagiat. Czym innym jest fakt zapożyczeń, czym innym intencje Marty. Tego drugiego o. De Meester nie udowodnił.
Najpierw spytajmy: kogo chciałaby wprowadzić w błąd. Autor książki czyta pisma Marty jakby były przygotowywane do druku, oczekując cudzysłowów i przypisów. Większość pism (w tym Dziennik) powstały w latach, kiedy Marta w samotności przeżywała doświadczenia, których nie potrafiła opisać. W lekturach znajdowała słowa, które pomagały jej zrozumieć siebie samą. Gdy znajdowała odpowiednie zdanie, brała je za swoje. Pisała dla siebie samej, ewentualnie dla proboszcza, który ją o to prosił.
Udawała paraliż?
O. De Meester znalazł również pięć kartek napisanych przez Martę (co potwierdzili grafolodzy) w czasie, kiedy jej ręce miały być sparaliżowane. Kartki różnią się między sobą charakterem pisma, choć łatwo wywnioskować, że pisze ta sama osoba. Stąd zarzut: nie jest prawdą, że paraliż jest całkowity, a przez zmienianie charakteru Marta chce ukryć fakt, że sama pisze.
Cechą charakterystyczną choroby Marty jest remisja, a więc częściowe odzyskiwanie władzy w rękach od czasu do czasu jest czymś normalnym. Faktem jest, że Marta miała zmienny charakter pisma (te pięć kartek pisanych było w pewnych odstępach czasu, z bólem rąk).
Podejrzewać, że Marta chciała zwrócić na siebie uwagę udawanymi przeżyciami mistycznymi może tylko ten, kto nie wie nic o jej środowisku. O najbliższej rodzinie można powiedzieć, że była tradycyjnie katolicka w specyficznym rozumieniu tego wyrażenia: prawdopodobnie rodzice chodzili raz do roku do spowiedzi i Komunii św. Od czasu do czasu byli w niedzielę w kościele.
Brat bardzo źle znosił obecność księdza w swym domu. Na tyle źle, że Marta poprosiła, by ksiądz nie przychodził. Sąsiedzi odsunęli się. Przez lata Marta cierpiała w samotności. Zwróciła na siebie uwagę dalszych osób, na przykład poznanych w sanatorium, w którym była raz w życiu.
Dorosłe kobiety zauważyły u niej niezwykłą jak na swój wiek dojrzałość. Wśród duchownych to nie proboszcz, a głoszący parafialne misje kapucyni zwrócili na nią uwagę i powiedzieli proboszczowi, że ma świętą parafiankę i nic o tym nie wie. Gdyby Marta chciała zwrócić uwagę swego otoczenia, to trzeba powiedzieć, że jej się nie udało.
Nie ma dowodów by nie jadła
Gdyby Marcie zależało na udawaniu niejedzenia, musiałaby wciągnąć w to udawanie innych. Kto miałby to robić? Rodzina, która z trudem znosiła obecność osób odwiedzających Martę, a po śmierci matki członkowie Ogniska?
Jak w kilkudziesięcioosobowej wspólnocie mogłaby utrzymać się taka tajemnica? Czy też wtajemniczeni oszukiwali resztę przez długie lata? A właściwie do dzisiaj, bo nikt się nie przyznał, że dokarmiał Martę.
Zresztą Autor nie tyle daje dowody, że Marta była dokarmiana, co stwierdza, że nie ma dowodów, by nie jadła. I tu trzeba się z nim zgodzić. W październiku 1926 zrezygnowano z leczenia, nie widząc dalszych możliwości. Kolejne badanie miało miejsce po latach (w 1942) podjęte przez dwóch lekarzy znajomych o. Fineta (jeden z nich był jego szwagrem). Badanie w dużym stopniu polegało na zanotowaniu tego, co Marta opowiadała.
De Meester zarzuca lekarzom, że nie podjęli rzetelnych badań. Na przykład nie sprawdzili, czy krew na jej czole była na pewno ludzka. Zaprzyjaźnieni lekarze przyjechali Marcie pomóc, bez zamiaru przeprowadzania śledztwa dla potomnych. Nigdy też nie przeprowadzono dowodu na to, że Marta nie jadła.
Wiemy tyle, że w chwili śmierci ważyła ok. 25-30 kg, że zwilżano jej usta wodą. Wobec tego, jakie znaczenie miało życie Marty, pytanie, czy jadła czy nie, jest nieważne. A właściwie było nieważne, dopóki nie postawiono zarzutu o oszustwo.
Czytaj także:
Matka Speranza: hiszpańska mistyczka i niezłomny świadek Miłości Miłosiernej
Pytanie o ojca Marty Robin
Przy oszustwie przez lata, które kosztowałoby wiele kombinowania, potrzebna jest solidna motywacja. O. De Meester twierdzi, że ją znalazł. Marta nie była kochana przez swego ojca, wiedziała, że mąż jej matki nie jest jej ojcem biologicznym i – spragniona akceptacji – chce przykuć uwagę innych mistycznymi nadzwyczajnościami.
Fakty mówią coś przeciwnego. Po pierwsze, Marta jako dziecko miała dobrą relację z ojcem. To choroba spowodowała trudności. Po drugie, nie mamy pewności, że Marta nie była biologicznym dzieckiem pana Josepha Robin. W księdze chrztu to on figuruje jako ojciec. Jeśli nie był biologicznym ojcem, adoptował ją natychmiast (chrzest odbył się trzy tygodnie po urodzinach).
Wiemy tyle, że wątpliwość istniała i zapewne Marta o tym wiedziała. Jednak czy da się wytłumaczyć nieznajomością ojca gigantyczne oszustwa przez całe życie?
Portret Marty
Jeszcze jedna sprawa. Książka o. De Meestera nie zawiera nic nowego w stosunku do raportu złożonego przed laty. O. De Meester jest jednym z 28 ekspertów uczestniczących w przygotowaniu dokumentacji procesu beatyfikacyjnego. Od złożenia dokumentacji w Rzymie, która po uzupełnieniach liczyła 17 tys. stron, do ogłoszenia dekretu o heroiczności cnót Marty Robin minęło 18 lat.
Tym, którzy tak łatwo uwierzyli tezom (czy też tytułowi) książki, chciałoby się zadać pytanie, dlaczego łatwiej jest wierzyć odosobnionemu głosowi niż efektowi wspólnej pracy przez lata? Dlaczego podejrzewają teologów pracujących w Kongregacji o stronniczość? Z jakich pobudek mieliby ukrywać udowodnione fakty?
Powyższe pytania pozostawiam bez odpowiedzi. Chciałbym natomiast odpowiedzieć na jedno: co dobrego wniósł raport o. De Meestera?
Postawił pewne pytania, na które trzeba było odpowiedzieć, sprowokował przeprowadzenie kilku ekspertyz. W sumie uzyskaliśmy portret Marty odarty z mitycznych wyobrażeń, bardziej ludzki. I chociaż nie wszystko potrafimy w życiu Marty wyjaśnić, widzimy przede wszystkim to, jak łaska przyjęta w prostocie, działa w codzienności.
Czytaj także:
Ona umierała, a on stał pod krzyżem. Teraz jego żona będzie błogosławioną