„Dzięki macierzyństwu odkrywam odcienie miłości i pokłady czułości, których nie odkryłabym, gdybym nie została mamą” – mówi Maja Sowińska. Artystka właśnie wydała album „Odezwa”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Maja Sowińska jest żoną, mamą i artystką – pisze, śpiewa. Z mężem prowadzi fundację Sowinsky. Właśnie wydawała nowy krążek „Odezwa”. Nam opowiada o swojej relacji z Bogiem, małżeństwie, a także byciu mamą 2,5-letniej Róży.
Katarzyna Szkarpetowska: Maju, piszesz, komponujesz, śpiewasz. Zachwyca to, jak bardzo jesteś w tym autentyczna, szczera. W jaki sposób patrzysz na talenty, którymi tak hojnie zostałaś obdarowana?
Maja Sowińska: Przede wszystkim czuję wdzięczność. Jest w Piśmie św., w Liście do Koryntian, bardzo bliski mojemu sercu werset: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” (zob. 1 Kor 4, 7), który mówi o tym, że tak naprawdę wszystko, co mamy, jest łaską. To może brzmi tak „pobożnie”, aż banalnie, jednak w życiu potrafią przyjść takie chwile słabości, niemocy, że nawet mając talent, zwyczajnie brak siły, by cokolwiek z nim zrobić. Z doświadczenia wiem, że kiedy tworzy się z Bogiem, można zaoszczędzić sporo „pary”.
Maja Sowińska o Bogu
Kim najbardziej czujesz się w relacji z Nim?
W piosence „Jedyny”, która znajduje się na płycie „Odezwa”, śpiewam o lwie z pasterskim sercem, który zakochał się w słomie, a następnie skoczył za nią w ogień i ją ozłocił. Bardzo lubię myśleć o sobie w ten sposób – że jestem taką właśnie ozłoconą słomą. A drugie porównanie, które przychodzi mi na myśl, to że człowiek jest prochem, który – jeśli podda się Bogu, zaufa Mu – może stać się lśniącym pyłem na Jego dłoni. I nie chodzi mi tu o jakiś wymuszony ascetyzm. Te odkrycia dają słodką wolność od samego siebie i pozwalają żyć pełniej, mniej kurczowo.
Po płycie „Bojaźń/Pośród Róż” przyszedł czas na kolejny album z pieśniami uwielbienia twojego autorstwa. W odpowiedzi na co powstała „Odezwa”? Czy praca nad nią była czasem duchowej introspekcji?
Nic nie bierze się z pustki. Z obfitości serca mówią usta. „Odezwa” wyłoniła się z modlitwy, z godzin transmisji uwielbienia na naszym kanale na YouTubie. Jest jakby pokłosiem tego, co łaska Boża zrobiła w moim życiu. Praca nad tym albumem była czasem ścisłej współpracy z Duchem Świętym, odkrywaniem Jego dzieła we mnie.
Powiem tak: łaska Boża bardzo się napracowała, ale ja też się z nią napracowałam (śmiech). To szło dwutorowo. Znaki, które Pan Bóg nam dawał, to, jak przyznawał się do tego projektu, jakich ludzi stawiał na naszej drodze, jaka była hojność na zrzutce, jest niesamowite. Znajduję na to tylko jedno określenie: niezasłużona przychylność.
Maja Sowińska o małżeństwie
W Krzysztofie zakochałaś się od pierwszego wejrzenia, czy to uczucie rodziło się stopniowo?
Na początku nie było motylków. Na początku były rozmowy. Poznaliśmy się na spotkaniu charyzmatycznym w Skierniewicach zorganizowanym przez nasze wspólnoty – wspólnotę Głos na Pustyni z Krakowa, w której byłam ja, i wspólnotę Głos Pana, właśnie ze Skierniewic, do której należał Krzysztof (dzisiaj jesteśmy w niej oboje).
Pamiętam, że zobaczyłam w oczach Krzysia błysk i pomyślałam: Oho, ten pan pewnie odezwie się do mnie na Messengerze. I rzeczywiście, odezwał się chyba dwa dni później, ale tak bardzo neutralnie. Zaczęliśmy ze sobą korespondować. To, co mnie uwiodło, to to, że on znał się na składni i interpunkcji (śmiech). W wiadomościach, które pisał, były przecinki, myślniki, kropki. Brzmi jak jakiś fetysz, ale to naprawdę zwróciło moją uwagę.
Krzysztof w tej korespondencji dał się poznać jako osoba o niezwykle bogatym wnętrzu. Czułam, że stajemy się sobie bliscy. Kiedy się spotkaliśmy, opowiedział mi o swojej trudnej przeszłości. Można powiedzieć, że nie zaczęliśmy od poezji, a od prozy, ale takiej dobrej gatunkowo. Zaczęliśmy od razu od życia.
Po jakim okresie znajomości Krzysztof się oświadczył?
Dość szybko, po siedmiu miesiącach. A później na ślub czekaliśmy nieco ponad rok.
A czy w oświadczyny wplątała się już szczypta poezji?
Oświadczyny odbyły się w niezwykłym miejscu i wyjątkowym czasie, aczkolwiek nie było kameralnie, na zasadzie: tylko my we dwoje, kolacja, świece itp. Krzysztof oświadczył mi się w Domu Modlitwy / House of Prayer w Warszawie, w obecności naszych przyjaciół i znajomych. Fundacja 24/7 zorganizowała Górę Modlitwy – spotkanie modlitewne, które trwało całą dobę. My również braliśmy w nim udział.
Czuliśmy się przemienieni Bożą obecnością, w której przebywaliśmy. Po modlitwie Krzysztof wyszedł na środek sali. Zdziwiłam się trochę, bo zaczął tak, jakby miał zamiar mówić świadectwo, a wiedziałam, że nasi znajomi znają historię jego nawrócenia. Tymczasem to był jedynie krótki wstęp. Chwilę później poprosił mnie o rękę.
Ślub i obmycie nóg
W dniu ślubu mąż obmył ci nogi. To był wzruszający moment?
Tak. Nie wiedziałam, że coś takiego się wydarzy. To piękny gest. Symbol oddania, poświęcenia, ofiarności. Ale nie czuję się wyłącznym odbiorcą tego gestu. Myślę, że oboje go sobie podarowaliśmy. Oczywiście w głowie pojawiła się też myśl, co z tymi pończochami – jak je elegancko, dyskretnie zdjąć, żeby nie zaprzepaścić podniosłości chwili (śmiech).
Czy to, że Krzysztof tak bardzo ufa Bogu, przekłada się na twoje zaufanie do niego?
Tak. Myślę, że tym, o co ludzie tak często rozbijają się dzisiaj w relacjach, są oczekiwania, jakie mają wobec siebie nawzajem. Ja na przykład nie chciałabym, żeby ktoś pokładał we mnie całą swoją nadzieję, ufność, bo wiem, że moje serce potrafi być zdradzieckie, mieć humory. To ogromny ciężar czuć na sobie taka presję. Osobiście bardzo się cieszę, że w naszym małżeństwie jest ta duchowa podszewka. Że moim mężem jest mężczyzna silny Bogiem, ufający Panu.
Czytaj także:
Na ślubie on obmył jej nogi – historia Mai i Krzyśka Sowińskich
Maja Sowińska o macierzyństwie
Jesteś mamą 2,5-letniej Róży. Co odkrywasz dzięki macierzyństwu?
Macierzyństwo to dla mnie szkoła miłości. Dowiadywanie się w praktyce, czym jest miłość ofiarna, co to znaczy, że miłość nie szuka swego. Dzięki macierzyństwu odkrywam odcienie miłości i takie pokłady czułości, których nie odkryłabym, gdybym nie została mamą. Pojawienie się na świecie Róży było też dla mnie motywacją do tego, żeby przyjrzeć się samej sobie, coś przepracować. Nie dam jej tego, czego sama nie mam. Nie chcę też, żeby dziedziczyła moje blokady, ograniczenia, lęki. Dlatego w moim życiu już poszło w ruch, i zapewne będzie tak już stale, wiele ważnych procesów.
Mówi się, że dziecko, będąc w łonie matki, jak gąbka chłonie to, czym ona żyje. Myślisz, że kiedy nosiłaś Różę pod sercem, to ona odczuwała Bożą obecność w tobie?
Kiedy byłam w ciąży, czułam, że jedyne, co chcę i jestem w stanie robić, w takim duchowym wymiarze, to trwać w Bożej obecności, nasiąkać nią. Miałam w sobie dużo spokoju. To na pewno było odczuwalne dla Róży. Kiedy się urodziła, była w zasadzie bezproblemowa – nie płakała, nie chorowała, prawie nie miała kolek. Jej spokój nie wynikał z flegmatycznego usposobienia, bo ona takiego usposobienia nie ma. Wynikał raczej z mojego spokoju – pokoju serca – który towarzyszył mi przez całą ciążę.
Jak wygląda modlitwa młodej matki?
Dla mnie to bardzo ważne, żeby nie modlić się z doskoku, ale mieć czas na intymną, jakościową rozmowę z Panem Bogiem. Najczęściej modlę się, kiedy Róża śpi, ale odkryłam też, że bycie z nią i dla niej także jest modlitwą, która bardzo podoba się Bogu.
Czytaj także:
Celebrujmy małżeństwo nie tylko od święta!
Czytaj także:
Baszak: Macierzyństwo jest moim powołaniem [wywiad]