Ostatecznie o to chodzi w modlitwie – zbawczym spotkaniu z Bogiem. Nie, żeby udawać grzeczne niewiniątko i twierdzić, że jest „OK”, kiedy mi się sypie życie.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Nawet w Biblii nie brakuje sytuacji, w których konkretne postaci w relacjach z Panem Bogiem „przechodzą do ofensywy”. Czasem Bóg sam prowokuje takie sytuacje. Może czas, żebyś i ty przestał udawać grzecznego uczniaka?
„Akademia ku czci” Pana Boga?
Dość często nasze problemy z modlitwą biorą się z przekonania, że na modlitwie powinniśmy być „jacyś”. Traktujemy modlitwę jak „akademię ku czci…” Albo wręcz jak apel przed dowódcą oddziału, na który powinniśmy się stawić w eleganckim (a przynajmniej jako tako doprowadzonym do ładu) mundurze. Przyjąć właściwą postawę i udzielać odpowiedzi, których się od nas oczekuje.
Czytaj także:
Franciszek: Bliskość jest stylem Boga względem nas
Nic dziwnego, że taka modlitwa nas nuży, męczy, a nawet drażni. Podświadomie zaczynamy o niej myśleć jako o czynności bez większego sensu, czy wręcz stracie czasu. I w konsekwencji skracamy ją, sprowadzamy do rytuału, a ostatecznie unikamy, dyspensując się od niej z byle powodu.
Ludzie z kartonu
Podchodząc w ten sposób do modlitwy zachowujemy się jak ktoś, kto stając naprzeciw swojego rozmówcy, próbowałby ukryć się za swoją własną kartonową podobizną z wymalowanym na niej „uśmiechem nr 5”. Zasłaniamy się takim duchowym „hologramem”. Ewentualnie podstawiamy w swoje miejsce takiego ładnie ułożonego duchowego „manekina”, a potem dziwimy się szczerze, że rozmowa jakoś się nie klei.
Pan Bóg tym czasem patrzy pewnie na tę odstawianą przez nas „szopkę” z życzliwym politowaniem (On przecież i tak zna prawdę o nas) i ze smutkiem. A patrzyłby pewnie wręcz z „rozpaczą”, gdyby On – Bóg, źródło nadziei – mógł rozpaczać. Dlaczego?
Bo On nade wszystko chce być naszym Zbawicielem. Ale naszym właśnie – nas takich, jacy jesteśmy w tym momencie – a nie tego „kartonu”, „manekina”, „hologramu” czy jakkolwiek tam nazwać ten miraż siebie, którym bardziej sobie niż Jemu próbujemy „mydlić oczy”.
Boga interesuje żywy człowiek. Ja żywy do bólu. Taki, jaki dziś jestem. Ja z tym wszystkim, co przeżywam, myślę, czuję, co w sobie noszę. Cokolwiek by to było. Mnie żywego kocha, mnie żywego chce zbawiać, ze mną i o mnie żywym rozmawiać.
Kto Bogu bluźni, ten Go… chwali?
A co, jeśli akurat jestem wściekły? Jeśli mam w sobie burzę gniewu, złości, rozczarowania, tonę pretensji… Tak, do Niego też. Z tym mam przyjść? Boję się, że to wybuchnie, a przecież rozmawiam z Bogiem.
Na kogo jak na kogo, ale na Niego nie wypada chyba krzyczeć, ani mieć do Niego pretensji. A już na pewno nie wolno ich wprost wyrażać, bo to Pan Bóg, któremu należy się wyłącznie cześć, uwielbienie i szacunek. Nie?
Tak. Tak, należy Mu się wszelkie uwielbienie, cześć i szacunek. Ale tak naprawdę więcej szacunku jest chyba ostatecznie w byciu z kimś szczerym, niż w traktowaniu go na zasadzie „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. To odnosi się także do Pana Boga.
Więcej szacunku i czci okażę Mu wówczas, gdy będę z Nim do bólu szczery, niż „okłamując” Go jakąś ugrzecznioną, ale nieszczerą „maską”. Bo w takim porywie (nawet huraganowym i nawet gorzkiej) szczerości jest gdzieś na dnie deklaracja wielkiego zaufania. A także uznania tego, co dla Boga przecież najważniejsze – miłości.
Trochę jakbyśmy w ten sposób mówili Bogu: Wiem, że mogę być z Tobą szczery. Z Tobą jednym właśnie do samego końca. Mogę Ci wszystko powiedzieć, wykrzyczeć, wypłakać, „wywalić”. Bo wiem, że Ty: a) i tak już to wszystko przecież wiesz i nie ma sensu się zgrywać, że tego nie ma; b) kochasz mnie całkowicie i nieodwołalnie. I dlatego właśnie nie zgorszysz się, nie obrazisz, nie wystraszysz, nie uciekniesz, cokolwiek Ci powiem.
To miał pewnie na myśli średniowieczny dominikański mistyk z Nadrenii, zwany Mistrzem Eckhartem, gdy pisał: „Deum ipsum quis blasphemando, Deum laudat” (łac. kto Bogu samemu bluźni, ten Boga chwali).
Pretensje do Boga
A zatem? Tak. Modlitwa może być krzykiem, płaczem, nawet wrzaskiem. Mogą w niej paść mocne słowa, wyrzuty, pretensje, oskarżenia i co tam jeszcze w sobie dusisz. On naprawdę nie zgorszy się tobą, nie obrazi, nie wścieknie, nie wystraszy ani nie wycofa.
Nie powie ci: „Jak śmiesz?! Jak możesz?!”. Bóg jest Ojcem – i to ojcem najlepszym, tym wymarzonym, którego może nigdy nie miałeś, a za którym nawet nieświadomie tęsknisz. I jako Ojciec wie, że bardzo często dziecko krzyczące na rodzica nie tyle krzyczy na niego, co przed nim. Szukając w nim kogoś, kto je przyjmie z jego bólem, bezradnością, cierpieniem, wewnętrznym chaosem, z którym samo sobie nie umie poradzić.
I wie, że czasem ten krzyk, wrzask, łzy, „grube słowa” są jedynym sposobem, w jaki dziecko potrafi się w danym momencie wypowiedzieć. Dlatego jest gotów to wszystko „wziąć na klatę”. Nie robiąc ani kroku w tył i nie zamykając ramion, póki wyczerpane krzykiem i manifestacją swojej złości dziecko nie zechce się w nich schronić.
Czytaj także:
„Nie chcę być Hiobem…” – śpiewa Paweł Domagała. Dobra muzyka na Wielki Post!
Biblijne kłótnie z Bogiem
Również w Biblii nie brakuje sytuacji, w których konkretne postaci w relacjach z Panem Bogiem „przechodzą do ofensywy” (nieraz wręcz przez Niego sprowokowane).
Patriarcha Jakub – wracający po latach nieszczęśliwego wygnania do ojczystej ziemi, gdzie czeka na niego brat, który może go zabić – całą noc bije się (dosłownie) z Bogiem ukrytym pod postacią anioła. A na koniec tej walki dociska Go do ziemi i stawia twardy warunek: «Nie puszczę Cię, dopóki mi nie pobłogosławisz» (Rdz 32,27).
Mojżesz, doprowadzony do granic wytrzymałości pośredniczeniem między Bogiem a Jego niewiernym i opornym ludem, wybucha w pewnym momencie wyrzutem:
„Czemu tak źle się obchodzisz ze sługą swoim, czemu nie darzysz mnie życzliwością i złożyłeś na mnie cały ciężar tego ludu? Czy to ja począłem ten lud w łonie albo ja go zrodziłem, żeś mi powiedział: «Noś go na łonie swoim, jak nosi piastunka dziecię, i zanieś go do ziemi, którą poprzysiągłem dać ich przodkom?» (…) Nie mogę już sam dłużej udźwignąć troski o ten lud, już mi nazbyt ciąży. Skoro tak ze mną postępujesz, to raczej mnie zabij, jeśli darzysz mnie życzliwością, abym nie patrzył na swoje nieszczęście” (Lb 11,11-12.14-15).
Prorok wybucha na Boga
Eliasz, załamany niepowodzeniami i doznanymi prześladowaniami, rozczarowany sobą, dotarłszy na Horeb słyszy od Boga pytanie.
„Co ty tu robisz, Eliaszu?” I wtedy wybucha. „Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie”. Ta rozmowa po chwili zresztą się powtarza. Widocznie raz to było za mało i Eliasz potrzebował się jeszcze wykrzyczeć (por. 1 Krl 19,8-14).
Cierpiący prorok Jeremiasz w pewnym momencie wprost zarzuca Bogu… uwiedzenie. „Uwiodłeś mnie, Panie! A ja pozwoliłem się uwieść…”
Jeśli chodzi o Hioba, to trudno byłoby się nawet zdecydować, który cytat wybrać. Hiob jest zresztą najlepszym bodaj przykładem kogoś, kto dojrzewa do tego, by ostatecznie „wywalić” Panu Bogu prosto w twarz, „kawa na ławę” swoje żale i pretensje.
W każdy piątek w brewiarzu na koniec dnia powraca Psalm 88, w którym psalmista z ironią, jeśli nie ze złością pyta Boga: „Czy to w grobach sławi się Twoją łaskę, a wierność Twoją w miejscu zagłady? Czy Twoje cuda widzi się w ciemnościach, a sprawiedliwość w krainie zapomnienia? Czemu odrzucasz mnie, Panie, i ukrywasz swoje oblicze przede mną?”
A jeśli chodzi o świętych, którzy nie bali się ostrzejszych słów w rozmowach z Panem Bogiem, to wspomnę tylko św. Teresę z Avila, zwaną Wielką. Doznając wielkich trudów i przykrości, miała w pewnym momencie zwrócić się do Pana Jezusa słowami: „Jeśli tak traktujesz swoich przyjaciół, to nie dziwię się, że masz ich tak mało”.
Tylko poczekaj na odpowiedź!
Czyli wolno nawrzeszczeć na Boga? Wolno Go oskarżać, mieć do Niego pretensje, złościć się na Niego? Co to właściwie znaczy „wolno”? Przecież i tak to robimy, tylko czasem boimy się przyznać.
Więc już lepiej to zrobić i stanąć przed Nim naprawdę, szczerze, uczciwie, twarzą w twarz. Wykrzyczeć, wypłakać, wywrzeszczeć, co tam w nas siedzi. Bo jak w końcu pozwolę, by to rzeczywiście „legło” między mną a Nim (i kiedy przez ten krzyk i płacz, i co tam jeszcze, opadną ze mnie trochę emocje), to może wreszcie będę w stanie usłyszeć, co Pan Bóg na to wszystko…
Ostatecznie o to chodzi w modlitwie – zbawczym spotkaniu z Bogiem. Nie, żeby udawać grzeczne niewiniątko i twierdzić, że jest „OK”, kiedy mi się sypie życie. Ale żeby usłyszeć i przyjąć Słowo Boga, które kieruje do mnie w tym (być może naprawdę fatalnym) momencie mojego życia.
I tak… czasem (wydaje się, że dość często) Bóg odpowiada w takich momentach ciszą, milczeniem. Nie szkodzi. Jego cisza także uzdrawia, Jego milczenie także daje moc. I jest równie precyzyjne i stwórcze jak Słowo. Cisza to także sposób mówienia Boga, a nade wszystko sposób Jego obecności.
I sama ta obecność zbawia – to znaczy: ratuje, leczy, pomaga, uzdrawia, uspokaja, prowadzi. Pod warunkiem, że trafi na żywy organizm, a nie kartonową podróbkę człowieka.
Czytaj także:
Kościół usunął z liturgii trzy tajemnicze psalmy. Pytamy biblistę: dlaczego?