Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Jedną z cech dominikańskiego charyzmatu jest bycie w drodze i niektórym tak to weszło w krew, że nawet po śmierci długo nie było im dane spocząć. Przykładem może być św. Tomasz z Akwinu.
Śmierć w drodze
Na 1274 rok wyznaczono sobór we Florencji. Chociaż Akwinata niedawno stwierdził, że wszystko, co napisał, wydaje mu się warte tyle, co słoma, to jednak dochował posłuszeństwa papieżowi. Ten zaś nakazał dominikaninowi przybycie i wzięcie udział w debacie.
Tomasz wsiadł więc na swojego osiołka i ruszył w drogę. Niedaleko opactwa Fossanova tak nieszczęśliwie uderzył głową w gałąź, że spadł z wierzchowca i stracił przytomność. Zawieziono go czym prędzej w gościnne progi cystersów, ale jego stan stopniowo się pogarszał.
Odszedł do Pana 7 marca 1274 r. a na jego relikwiach błyskawicznie położyli rękę gospodarze opactwa.
Kłopotliwy cud
Dominikanin miał sporą objętość, także dlatego, że był wysoki. Ponadto cystersi, nie bez podstaw, obawiali się, że bracia Tomasza upomną się o jego doczesne szczątki. A ponieważ mnisi cysterscy słyną z błyskotliwych rozwiązań praktycznych (piszę to całkowicie poważnie), pochowali go w najbardziej wilgotnej części kościelnych podziemi.
Uznali jednak, że to miejsce jest zbyt oczywiste, bo tuż przed ołtarzem, więc po pewnym czasie przenieśli trumnę do jednej z kaplic. Tomasz pomimo swej legendarnej cierpliwości kilka miesięcy później przyśnił się jednak opatowi i nakazał przeniesienie swojego ciała z powrotem tam, gdzie więcej wiernych miało do niego dostęp.
Przy okazji tej drugiej wędrówki mnisi postanowili sprawdzić, czy nie dałoby się przełożyć relikwii do jakiegoś bardziej poręcznego (czytaj: mniejszego) naczynia. Otworzyli trumnę, z której rozszedł się piękny zapach (standardowe efekty otwierania grobów kaznodziejskich świętych), ale zawiedli się – ciało brata z Akwinu pozostawało nietknięte rozkładem. Niedobrze…
Nowy papież i nowe pomysły
Obawy cystersów, że dominikanie będą teraz skuteczniej naciskać na wydanie im bezprawnie przetrzymywanych zwłok mistrza Tomasza wzrosły po tym, jak rozeszła się plotka, iż jeden z braci kaznodziejów ma zostać papieżem.
Akwinatę znów wykopano i przeniesiono, podobno tym razem ucinając mu głowę i grzebiąc ją gdzie indziej. Rzecz istotna, wciąż nie było śladów rozkładu.
Dwadzieścia dwa lata później znów otwarto grób. Tym razem jedna z kuzynek dominikanina zamarzyła sobie posiadanie jego prawej ręki w domowej kaplicy.
Do największego kryzysu doszło jednak w 1303 r., kiedy papieżem rzeczywiście został dominikanin. Mnisi przenieśli go w kolejne miejsce, upewniając się przy okazji, że Tomasz, z właściwą sobie konsekwencją, pozostawał w stanie nienaruszonym. Cystersi wpadli na nieco drastyczny plan.
Święty w sosie własnym
Kiedy w 1319 r. rozpoczął się proces kanonizacyjny dominikanina, mała grupka mnichów wydobyła chyłkiem ciało z grobu, po czym je… odgotowała. Do dziś nie wiadomo, co się stało z tak przyrządzonym „rosołkiem” i czy też podpadał pod kategorię relikwii. W każdym razie kości zamknięto wreszcie w małej szkatule i zachomikowano w zakrystii.
Nic to nie dało. W 1369 r. kaznodzieje wydobyli wreszcie swojego współbrata z cysterskiej niewoli i pogrzebali w Tuluzie, w najstarszym dominikańskim konwencie. Przy okazji dokonano rozpoznania relikwii i potwierdzono, że noszą ślady przebywania we wrzątku.
Pogrzeb odbył się 28 stycznia i na ten dzień wyznaczono wspomnienie br. Tomasza (tak to jest, jak się umiera w Wielkim Poście, potomni potem mają problem ze świętowaniem).
A o ile zachowanie cystersów jest daleko poza naszą sferą komfortu, to nie da się zaprzeczyć, że trudno o lepszy dowód, jak bardzo byli przekonani o świętości swojego gościa. I to jeszcze przed jego kanonizacją.