Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Z ks. Sławomirem Barem ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy, proboszczem parafii św. Wincentego a Paulo w Bydgoszczy, założycielem Wspólnoty Młodzieży Misjonarskiej, rozmawia Jarosław Kumor.
Jarosław Kumor: Heavy metal i kapłaństwo… Jak to się zaczęło?
Ks. Sławomir Bar: Jako młody chłopak zakochałem się w Metallice. Fascynowały mnie też wtedy zespoły Turbo i TSA. Zaczęliśmy z kumplami tworzyć swoją grupę, bo chcieliśmy grać tę muzykę. Nie wiązało się to z żadną ideologią, ale z miłością do heavy metalu.
Pan Bóg wtedy siłą rzeczy był gdzieś z boku, mimo że pochodzę z bardzo wierzącej rodziny. Moja siostra jest w zakonie, a mój brat jest księdzem. Ja w tamtym okresie zastanawiałem się czy warto wierzyć, jak miałbym wierzyć, a w Kościele dostrzegałem głównie obłudę.
Z czasem przestałem się uczyć, bo tak pochłonęła mnie muzyka. Pewnego dnia tata powiedział: „Albo się weźmiesz do nauki albo skończ zawodówkę, przyjdź do mnie do firmy i będziesz dekarzem”. Przyszły wakacje między pierwszą a drugą klasą liceum. Zmieniłem wtedy klasę i zacząłem inaczej patrzeć na życie.
Pojechałem na rekolekcje oazowe i dostałem mocnego kopniaka duchowego. Zacząłem się zastanawiać nad życiem i nad tym, co bym chciał w nim robić. Jako dziecko marzyłem, żeby być księdzem, ale potem to zginęło. W międzyczasie pojawiła się perspektywa psychologii na UJ.
Był jednak ten impuls rekolekcji oazowych, które sprawiły, że zacząłem szukać Pana Boga. Patrzyłem w tym na wiarę zwłaszcza u mojej mamy. Bardzo czytelnym świadectwem był też dla mnie mój młodszy brat. W czwartej klasie liceum podjąłem decyzję, że pójdę do Seminarium Zgromadzenia Księży Misjonarzy, których znałem z mojego rodzinnego Grodkowa. A miłość do muzyki oczywiście w tym wszystkim została.
Zbuntowany dzieciak na ogół nie słucha rodziny. U księdza zadziałała chyba jednak jakaś wpojona od małego bliskość z domownikami.
Owszem, ale okres buntu tak czy siak sprawia, że człowiek myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Raniłem swoich rodziców nieposłuszeństwem, słowami i czynami. Oni to bardzo przeżywali, a ja tego tak nie odbierałem. Ale jasne – jestem zżyty z rodziną i z rodzeństwem. Jest nas dziewiątka, więc stanowimy sporą gromadę.
Rodzice wpoili nam bardzo trwale jedną wartość – szacunek do drugiego człowieka, kimkolwiek on jest. Obserwowaliśmy to każdego dnia, bo moja mama zaopiekowała się kiedyś taką stuletnią babcią, którą przyjęła do nas na pokój. Nie musiała tego robić.
Codziennie była przy tej kobiecie, a tata jej pomagał. Była to osoba stale leżąca, więc nie była to łatwa służba. Ja widziałem w tym żywe świadectwo. Niezwykłe było też to, że od małego mama klękała z nami do modlitwy i nie było w tym udawania. Widziałem w mojej mamie spójność tego, co wyznaje, z tym, jak żyje.
Przykład pomocy drugiemu człowiekowi, będący pewną domową codziennością… Dostrzegam w tym proste przełożenie na aktualną posługę księdza w Bydgoszczy.
Ale w Bydgoszczy nie zacząłem od pomocy bezdomnym i samotnym tylko od... heavy metalu. To, że lubię takie klimaty, 18 lat temu było pewnym kluczem w dotarciu do młodych ludzi. Wymyśliłem sobie, że założę z młodzieżą grupę dla wierzących, niewierzących, poszukujących. I chodziłem z nimi po koncertach, knajpach, klubach, spowiadałem ich tam. Co ciekawe, wzięło się to stąd, że uczniowie zaczęli zapraszać mnie na swoje 18-tki.
Pewnego razu na takiej imprezie usiadłem na parapecie i podszedł do mnie młody chłopak. Poprosił, żeby z nim pogadać, chciał się też przygotować do spowiedzi. Gadamy o Panu Bogu, o przykazaniach, a przed nami przy stoliku dziewczyna z chłopakiem – że tak się wyrażę – mocno się obściskują. Ja byłem bez koloratki i w pewnym momencie ta dziewczyna odwraca się do mnie i mówi: „Słuchaj, podobno ma tu być ksiądz. Jak będzie szedł, to powiedz” (śmiech).
Nad ranem przychodziłem na plebanię chwilę się przespać i szedłem do szkoły. Tam – tak jak po knajpach – nigdy nie chodziłem pod koloratką. Byłem rozpoznawalny wśród uczniów, bo miałem na sobie często moro, jakieś łańcuchy i koszulki Metalliki. To mi pomagało przybliżać ich do Pana Boga.
Nie było głosów sprzeciwu na taki styl?
Było to prowokacyjne, ale też ja się po prostu dobrze w takim stylu czułem. Pamiętam panią dyrektor, do której przyszedł ksiądz proboszcz i prosił ją, żeby na mnie wpłynęła i żebym chodził normalnie ubrany. Odpowiedziała, że młodzież by mi tego nie wybaczyła. Ja tego nie udawałem. Dość powiedzieć, że jestem na każdym koncercie Metalliki w Polsce.
Rozumiem, że uformowała się wtedy wspólnota. Istnieje do dziś?
Tak – i nazywa się Wspólnota Młodzieży Misjonarskiej. Dzięki jej członkom wspólnie zaczęliśmy chodzić z pomocą do potrzebujących i walczyć o drugiego człowieka. Kiedy z kolei przed dziesięciu laty przejąłem Stowarzyszenie Miłosierdzia, zaczęliśmy działać z młodymi na większą skalę. Ale ja ciągle zadawałem sobie pytanie, co zrobić, żeby ta młodzież – zbuntowana, niewierząca, poszukująca – zobaczyła w biednych Chrystusa.
Co było dla was głównym polem działania?
W soboty robiliśmy akcje kanapkowe. Wyznaczyliśmy też jeden dzień w tygodniu, kiedy ci młodzi przychodzili na swoje wewnętrzne spotkania.
Kiedy przyszła pandemia, zrobiliśmy akcję „Bazylika pomaga”. I wtedy pojawiła się naprawdę wielka jak na nasze możliwości skala, bo dziennie wydawaliśmy po 600 posiłków, dla 50 osób dzień w dzień te posiłki dowoziliśmy. Wydawaliśmy setki ton ubrań, środków dezynfekujących, maseczek.
Była ekipa, która szyła te maseczki, inni je rozdawali. Mieliśmy specjalne identyfikatory, żeby móc wychodzić do ludzi samotnych i chorych, robić im zakupy, wyprowadzać zwierzaki na spacer.
Młodzi fascynowali się pomocą drugiemu człowiekowi, a ja fascynowałem się nimi. Oni się czuli docenieni przez to, że mogą wyjść do drugiego człowieka i być dla niego wsparciem.
Dziś pandemia odpuszcza, a wasza pomoc trwa. Jak to wygląda obecnie?
W parafii mamy dwa domy. Jeden to parafialny dom interwencyjny dla kobiet i dzieci. Tam mieszka 12 osób. W kaplicy z kolei zrobiliśmy ogrzewalnię dla ludzi bezdomnych, która działała do maja tego roku, a teraz adaptujemy w tym celu skrzydło bazyliki. Młodzi stworzyli w tym celu swoją stronę internetową i biuro.
Działa oczywiście cały czas Wspólnota Młodzieży Misjonarskiej. Wydajemy 200-300 posiłków dla bezdomnych i suchy prowiant. Dziennie jest to około tony różnego rodzaju żywności.
Ważniejsze jest dla mnie jednak co innego. Tutaj młodzi wspierają siebie nawzajem, jako grupa mają wyjazdy, swoją formację. Oni w tej grupie zaczynają wierzyć w siebie, widzieć, że są wartością, że są ważni dla Pana Boga, dla świata, dla siebie nawzajem i to jest dla mnie największy owoc ich działania.
Od początku moim głównym celem było mobilizowanie tych młodych ludzi, żeby chcieli być ludźmi, żeby ich działanie nie kończyło się na samym tylko pomaganiu bezdomnym.
Około tona jedzenia dziennie. Skąd właściwie tyle macie?
Mamy podpisane umowy ze sklepami, od których dostajemy żywność z krótkim terminem ważności, mamy w kościele skarbonę i ludzie nas wspierają, także przelewami. Mamy też gabinet medyczny z pielęgniarkami i lekarzem, mamy swoje USG, EKG i tym sprzętem leczymy naszych potrzebujących, którzy tego wymagają.
Wszystko to uczy mnie, że jeżeli jest to Boże dzieło, to finansowo się obroni. Chodzi tylko o to, żeby nie zatrzymywać środków dla siebie, bo po co nam to? Krótko mówiąc, jeśli trzymamy się charyzmatu wincentyńskiego, Pan Bóg nie da nam zginąć.