separateurCreated with Sketch.

Św. Zelia Martin: portret matki, która wie, że musi umrzeć

ZELIE MARTIN

Zélie Martin (1831-1877) mother of Saint Thérèse de Lisieux.

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Tym, co uderza, jest fakt, że świadoma choroby, już po postawieniu pierwszej diagnozy, miała odwagę i siłę urodzić pięcioro dzieci. Żyła w totalnym zawierzeniu Bogu.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Zelia Martin była francuską koronczarką i żoną Ludwika. Urodziła dziewięcioro dzieci, z których czworo zmarło we wczesnym dzieciństwie. Wszystkie córki wybrały życie zakonne.

Teresa została świętą i najmłodszym doktorem Kościoła. Leonia – najtrudniejsza w wychowaniu – jest służebnicą Bożą. Pozostałe trzy były karmelitankami.

Zmarła na nowotwór piersi poprzedzony ogromnym cierpieniem. Osierociła pięć córek. 18 października 2015 r. w Rzymie Kościół ogłosił ją i jej męża świętymi.

Zelia i Ludwik pobrali się 13 lipca 1858 r. i przeżyli razem 19 lat. Na zewnątrz ich małżeństwo było zupełnie zwyczajne. Pracowali, rodziły się dzieci, prali, gotowali, dbali o ogród i zarabiali pieniądze – udało im się nawet zgromadzić mały majątek.

Jednak wewnątrz, w swej najgłębszej, najbardziej ukrytej tkance, to było małżeństwo całkowicie oparte na Bogu. On był jedynym odniesieniem ich decyzji i wyborów. Wstawali o piątej rano, by już na szóstą zdążyć na mszę św. Odmawiali różaniec i sami przygotowywali dzieci do Pierwszej Komunii Świętej. Pracowali, każde zgodnie ze swoimi predyspozycjami i umiejętnościami, jednak tylko dla wspólnego dobra.

Zelia była porywcza, ale świadoma tej porywczości ciężko pracowała nad swoim charakterem. Umiała dbać o dom, robota paliła jej się w rękach. Ludwik, zegarmistrz, mimo ryzyka utraty klientów nigdy nie otworzył zakładu w niedzielę. Po wielu latach pisała do brata: „Jestem wciąż z Ludwikiem bardzo szczęśliwa, on mi osładza całe życie. Mój mąż jest świętym człowiekiem, życzę takiego wszystkim kobietom”.

Była delikatnej budowy i niskiego wzrostu, ale mężnie zniosła aż dziewięć porodów. Niestety, czworo dzieci zmarło we wczesnym dzieciństwie. Po każdej z tych śmierci bardzo cierpiała, ale w XIX w. nie było psychologów pochylających się nad matką bolejącą po stracie dziecka. Dla Zelii jedynym psychologiem był sam Jezus.

To Jemu oddawała swój ból i lęk. I ponawiała zawierzenie. „Kiedy zamknęłam oczy moich drogich maleństw i pochowałam je, odczuwałam ogromny ból, z którym jednak się pogodziłam. Poza tym nie straciłam ich na zawsze, życie jest krótkie i pełne utrapień, spotkam ich tam, w górze” – pisała do szwagierki. Śmierć dzieci rozrywała jej serce, ale ufała Bogu dalej... To heroizm.

W 1865 r. zauważyła zgrubienie na piersi, które – jak sądziła – było wynikiem uderzenia w młodości o kant stołu. Konsultowano tę zmianę z lekarzem, ale ostatecznie nie wdrożono żadnego leczenia. Dramat rozpoczął się jedenaście lat później. Ból, który pojawił się nagle i zaczął przybierać na sile, był objawem złośliwego guza.

Lekarze nie dawali jej żadnych szans na wyleczenie. Diagnoza sparaliżowała życie domowe. Ludwik przeżył szok, rozpaczał, nie potrafił pogodzić się z nieuniknionym odejściem żony. A żona, z wyrokiem śmierci, którym był w tamtych czasach nowotwór, przechodziła duchową metamorfozę.

Przemiany Zelii nie da się wytłumaczyć bez wiary w interwencję Bożą. Z jednej strony bardzo się boi. Wiele razy w ciągu dnia dotyka obolałego miejsca na piersi, o nowotworowej zmianie mówi „to”. Patrzy na dzieci, porządkuje domowe sprawy, zastanawia się jak sobie poradzą, gdy jednak przyjdzie to najgorsze, śmierć.

Z drugiej strony, ufna w wolę Bożą w stopniu heroicznym, pociesza męża, podnosi na duchu zrozpaczonych bliskich, nie pozwala, aby rozmowy o jej chorobie wypleniały codzienne życie domowe. Nadal chodzi na poranne msze, uczy dzieci modlitwy i dobrych manier, pracuje, z igłą do koronek wypełnia biznesowe zobowiązania.

W liście do bratowej pisze: „Chciałabym, byście się zbytnio nie przejmowali i zgodzili z wolą Boga. Bardzo się modliłam, by mnie nie zabierał z tego świata, dopóki jestem potrzebna swoim dzieciom”. I w innym liście: „Jeśli dobry Bóg zechce, bym od tego umarła, będę się starała poddać Jego woli najlepiej, jak umiem”.

W 1877 r. decyduje się na pielgrzymkę do Lourdes. „Niestety! Nie zostałam uzdrowiona. Przeciwnie, podróż pogorszyła mój stan” – pisze po powrocie. Wspomina też o drwinach i pełnych politowania spojrzeniach, którymi po powrocie obdarowywali ją spotkani w Lisieux znajomi.

Choroba postępuje, Zelia nie ma siły, aby się ubrać, z guzka sączy się wydzielina, ręka sztywnieje, gorączka utrzymuje się tygodniami. 26 sierpnia 1877 r. przyjmuje sakrament namaszczenia chorych. Przy jej łóżku jest obecna cała rodzina. Św. Teresa opisze po latach to wydarzenie w „Dziejach duszy”:

„Wzruszająca ceremonia ostatniego namaszczenia wyryła się również w mojej duszy; widzę jeszcze swoje miejsce obok Celiny, całą nasza piątka ustawiona była w rzędzie według wieku, biedny Tatuś był także obecny i szlochał…”

28 sierpnia 1877 r., w nocy, Zelia przegrała walkę z rakiem piersi. Miała 45 lat, pochowano ją, ze szkaplerzem, w Lisieux. Osierociła pięć córek. Najmłodsza, Teresa, dziś doktor Kościoła, miała wtedy cztery lata.

Tym, co uderza, jest fakt, że świadoma choroby już po postawieniu pierwszej diagnozy miała odwagę i siłę urodzić pięcioro dzieci, z których troje zmarło. Żyła w totalnym zawierzeniu Bogu. Z wiary w to, że Bóg jest dobry i zawsze chce dla nas dobra, czerpała pewność, że jej wczesne odejście, osierocenie dzieci, pozostawienie Ludwika w rozpaczy i bólu nie oznacza, że świat wymknął się Bogu spod kontroli.

Wierzyła Mu mimo wszystko. Ludwik do końca życia, zawsze gdy mówił o Zelii nazywał ją: „moja święta żona”.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.