Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Nie da się prowadzić twórczego i bogatego w więzi życia, jeśli najważniejsze pytanie, jakie w sobie nosimy, brzmi: „Czy jestem OK?”, a odpowiedź: „Nie jestem”. To przepis na cierpienie bez końca. Istnieją niestety nawet takie nurty życia duchowego, które wręcz utwierdzają ludzi w przekonaniu, że są „nie OK” i że takie wewnętrzne doświadczanie siebie jako kogoś popsutego i niezasługującego na miłość to pożądany stan umysłu. A jednak ten rodzaj poczucia winy jedynie okalecza i zatrzymuje w rozwoju.
Nie bierze się ono znikąd. Jeśli od małego uczyliśmy się, że w każdej sytuacji najważniejsze jest „znalezienie winnego”, a nie rozwiązanie problemu, to jako dorośli także żyjemy w świecie zasłużonych kar. Podobnie, jeśli dziecko słyszy, że cokolwiek w domu się nie udało – czy dorosłym, czy dzieciom – to „przez niego”.
Utrwala się w nim pogląd, że jest winny światu przeżywanie siebie jako kogoś złego, zwłaszcza jeśli „pastwienie się nad winowajcą” było w rodzinie rytuałem. „Zobacz, co narobiłeś!”. „Oddam cię panu/pani na ulicy”. „Wstydź się”. Dekady pedagogiki opartej na poczuciu winy wygenerowały mnóstwo słów, które "można" kierować do dziecka, ale żaden dorosły nie dałby rady wysłuchać ich od szefa, przyjaciela czy kasjerki w sklepie.
W patologicznej duchowości także za wartość uznaje się pogrążanie siebie. Obrzucanie siebie inwektywami przed Bogiem, poniżanie siebie, wymyślanie sobie pokut, od których poczujemy się jeszcze gorsi. Niegodni, jak zepsuta, nikomu niepotrzebna rzecz. W nadziei, że to samobiczowanie jakoś nas wybieli. Że może wtedy Bóg się nad nami zmiłuje, bo kochać przecież nas nie może. Jego jednak nie cieszy, gdy krzywdzimy samych siebie.
Jak mogę sprawdzać, czy sposób, w jaki przeżywam żal z powodu tego, co mi nie wyszło, mi służy? Mogę sobie zadać kilka pytań.
Można spojrzeć na to, co nam się nie udaje – także powtarzające się rzeczy, które pozbawiają nadziei i po których poczucie winy rośnie jak grzyb po deszczu albo grzyb atomowy – jako na pewien rodzaj „utknięcia”. Przecież komuś, kto wpadł do dziury, nie pomoże przywalenie kamieniami (zwłaszcza że samo utknięcie już jest źródłem cierpienia). Zamiast więc krzyczeć na siebie, że nie jestem „idealna”, potrzebuję zaakceptować (czyli uznać i przyjąć do wiadomości), że utknęłam. Że w podobnych okolicznościach powtarzam schemat, który mi nie służy.
Żal (a nie samobiczowanie) jest tym uczuciem, które może mnie wesprzeć. To rodzaj smutku połączonego z głębokim poczuciem straty. W każdym utknięciu bowiem coś tracę. Tracę poczucie bliskości z drugim człowiekiem. Tracę czas. Tracę szansę na przeżycie czegoś dobrego i wzmacniającego. Spóźniam się, ucieka mi autobus na ważne spotkanie, wpadam na nie zdenerwowana. Dużo tu strat do opłakania. Odkrywam, że jestem tylko człowiekiem.
Jeśli wybiorę żal zamiast autodestrukcji, znajdę w sobie – zamiast kata i podsądnego – dwie zupełnie inne części: tą, która chce dobrze, i tą, która nie umiała. Ta część, która chciałaby dobrze, może mnie wesprzeć i pokazać cel: tak chciałabym, żeby było. „Chciałabym nie krzyczeć do dzieci przez całe mieszkanie”, „chciałabym nie zapominać o płaceniu rachunków”.
Jeśli wina nas zalewa, zostajemy tylko z jednym pomysłem na zmianę sytuacji: postarać się bardziej robić to samo, co do tej pory. Czyli to, co nie działa. „Uważniej liczyć do stu, żeby się nie zdenerwować”. Przeżycie żalu i współczucia dla siebie pozwala szukać, czego nowego mogę spróbować, skoro nie działa stara bieda. Kiedy nie spalam się ze wstydu nad sobą, ocalam energię na dokładne obejrzenie sytuacji. Może odkryję, że po to, by na kogoś nie nakrzyczeć, potrzebuję odchudzić swój grafik. Oswoić swoją złość i zobaczyć, o co walczę. Mogę zbadać, dlaczego wszędzie się spóźniam. Sprawdzić, jakie to uczucie, być gdzieś nie dziesięć minut później, ale kwadrans wcześniej.
Na to robi się miejsce, gdy wina nas nie zabija. Dojrzewamy, przeżywając żal.