Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Pierwszą część świadectwa Gianny Emanueli Molli znajdziesz TUTAJ.
Św. Joanna Beretta Molla: „Święta codzienności”
Nazwano ją „świętą codzienności”, ponieważ jak nikt inny potrafiła przeżywać codzienność. Arcybiskup Mediolanu, kard. Carlo Maria Martini znakomicie wyraził tę myśl w artykule napisanym z okazji beatyfikacji mamy i opublikowanym w czasopiśmie diecezji mediolańskiej „Terra Ambrosiana”:
Życie św. Joanny Beretty Molli
Mama urodziła się w Magencie, niedaleko Mediolanu, 4 października 1922 r., w uroczystość św. Franciszka z Asyżu. Wraz z darem życia Pan Bóg dał jej dwoje głęboko wierzących rodziców: Marię De Micheli i Alberta Berettę. Oboje byli tercjarzami franciszkańskimi.
Na chrzcie otrzymała imiona Giovanna Francesca. Była dziesiątą z trzynaściorga dzieci, z których pięcioro zmarło w dzieciństwie, zaś troje poświęciło się służbie Bogu: Enrico – o. Alberto Maria, kapucyn, lekarz i misjonarz w Grajaù, dzisiaj jest sługą Bożym, Giuseppe był kapłanem i inżynierem, a Virginia lekarką i zakonnicą w zgromadzeniu kanosjanek. Ta moja ciocia, matka Virginia, jako jedyna jeszcze żyje. Ma 95 lat i dzięki Bogu ciągle jest w dobrym zdrowiu.
W liście do taty napisanym 22 kwietnia 1955 r., w okresie narzeczeństwa, mama tak wspominała swoich rodziców: „Moi święci rodzice: prawi i mądrzy mądrością, która jest odzwierciedleniem dobrej, sprawiedliwej duszy przepełnionej bojaźnią Bożą”.
Kluczowe doświadczenie życia św. Joanny
Po śmierci ukochanej starszej siostry mamy, Amalii, która odeszła w wieku 27 lat, rodzina przeprowadziła się do dzielnicy Quinto al Mare w Genui. To tam, w czasie rekolekcji dla uczennic szkoły sióstr doroteuszek, prowadzonych przez o. Michele Avedano SJ, 15-letnia wówczas mama, uczennica piątej klasy gimnazjum, przeżyła coś, co zadecydowało o jej późniejszym życiu. Zachował się trzydziestostronicowy zeszyt z zapiskami z rekolekcji – Ricordi e Preghiere (Wspomnienia i modlitwy), w którym zanotowała m.in.: „Chcę wystrzegać się grzechu śmiertelnego jak węża; i powtarzam: wolę umrzeć tysiąc razy, niż obrazić Pana”. Napisała też m.in. taką modlitwę: „Jezu, obiecuję, że podporządkuję się wszystkiemu, co dopuścisz dla mnie, pozwól mi tylko poznać Twoją wolę…”.
Wydział medycyny
Mama mojej mamy, Maria, chora na serce, tak bardzo przeżyła bombardowanie Genui, że w październiku 1941 r. rodzina opuściła miasto i przeniosła się do Bergamo. I to tam właśnie, w odstępie czterech miesięcy, mama straciła oboje rodziców. Uczyła się wówczas w klasie maturalnej w liceum o profilu klasycznym. W październiku 1942 r. wraz z rodzeństwem wróciła do Magenty, do rodzinnego domu, a miesiąc później zaczęła studiować medycynę, najpierw w Mediolanie, a potem w Pavii.
Akcja Katolicka
Była pilną studentką, a zarazem przekładała swoją wiarę na głębokie zaangażowanie w apostolstwo młodych w Akcji Katolickiej oraz w pomoc ludziom starszym i potrzebującym, prowadzoną przez Konferencję Dam św. Wincentego. Kochając bliźniego i służąc mu czuła, że kocha Jezusa i Jemu służy.
Dostrzec w chorym samego Jezusa
Jak mówił jej brat, mój wuj o. Alberto:
Ten zawód bardziej niż inne miał jej pozwolić wychodzić naprzeciw bliźniemu dotkniętemu bólem i chorobą, ponieważ w chorym widziała samego Jezusa.
„My, lekarze, dotykamy Jezusa w ciele naszych chorych”
O tym, czym była dla niej praca lekarza, napisała sama w zapiskach pt. Bellezza della nostra missione (Piękno naszej misji). Czytamy w nich m.in.:
„Bez pomocy Matki Bożej nie da się iść do nieba”
Zawsze bardzo dużo się modliła, świecąc przykładem swoim podopiecznym z Akcji Katolickiej. Zwykła powtarzać: „Pamiętajmy, że ewangelizuje się nade wszystko i przede wszystkim na kolanach”. Codziennie odmawiała różaniec – tego nawyku nabrała jeszcze jako dziecko, kiedy modliła się na różańcu z całą rodziną – i to samo zalecała dziewczętom z duszpasterstwa: „Bez pomocy Matki Bożej nie da się wejść do nieba”.
Tymczasem, dużo się modląc i prosząc o modlitwę, zastanawiała się nad swoim powołaniem, które także uważała za dar Boży. Pragnęła poznać wolę Boga co do siebie samej, by móc Mu jak najlepiej służyć. Nie spieszyła się, modliła się, aż zyskała pewność, do czego Pan Bóg ją wzywa.
Powołanie do małżeństwa
Najpierw myślała o wyjeździe do Brazylii, gdzie jako świecka misjonarka i lekarka mogłaby pomagać swojemu bratu, o. Alberto. Ponieważ jednak nie była dość silna fizycznie, by znosić równikowe upały, jej kierownik duchowy przekonał ją, że nie tędy droga – w przeciwnym razie Pan Bóg dałby jej niezbędne zdrowie – i zachęcił, by wzorem swoich rodziców założyła rodzinę, tak samo świętą jak rodzina, z której sama się wywodziła.
Kiedy poczuła, że Pan Bóg wzywa ją do małżeństwa, przyjęła to powołanie z radością i entuzjazmem.
Pielgrzymka do Lourdes
W czerwcu 1954 r., w wieku prawie 32 lat, razem z swoim drugim bratem, Ferdinando, również lekarzem, pojechała do Lourdes pociągiem UNITALSI, żeby opiekować się chorymi. Chciała prosić Matkę Bożą o poznanie przyszłego męża, tego, którego Pan Bóg przygotował dla niej w wieczności. W czasie jednej z pielgrzymek do Lourdes z wielką radością odkryłam, że mama podpisała się w rejestrze lekarzy w Biurze Medycznym w Lourdes akurat 29 czerwca, we wspomnienie świętych Piotra i Pawła, a tata przecież miał na imię Piotr!
Życie Piotra Molli
Tata urodził się 1 lipca 1912 r. w Mesero, niedaleko Magenty. Jego rodzicami byli Maria Salmoiraghi i Luigi Molla, oboje głęboko wierzący. Był czwartym z ośmiorga dzieci. Trzej bracia urodzeni przed nim umarli przed ukończeniem roku, zaś po Piotrze przyszły na świat jeszcze cztery siostry: Teresina, zmarła w wieku zaledwie 23 lat, Luigia, która wybrała życie konsekrowane w Zgromadzeniu Najdroższej Krwi Chrystusa oraz Rosetta i Adelaide, które otrzymały powołanie do małżeństwa.
Kiedy tata poznał mamę, od której był o 10 lat starszy, jego rodzice jeszcze żyli. Był człowiekiem wielkiej wiary i niezwykłych cnót. Podobnie jak ona jeszcze za młodu postawił Pana Boga w centrum swojego życia. Należał do Akcji Katolickiej, choć w swojej głębokiej pokorze zwykł mówić: „W porównaniu z mamą nie zrobiłem nic!”, mając na myśli kierowniczą rolę piastowaną przez mamę w tym stowarzyszeniu świeckich katolików. Brał czynny udział w życiu parafii w Mesero, szczególnie za młodu. Z wykształcenia był inżynierem mechanikiem, pełnił funkcję dyrektora w dużej, renomowanej fabryce zapałek S.A.F.F.A. w Ponte Nuovo pod Magentą, gdzie przeprowadził się już w latach 40.
Wiara i praca
Tata nie tylko wyróżniał się wielką wiarą, która przenikała każdy aspekt jego życia, ale był również bardzo oddany pracy. Pracował bardzo dużo, zbyt dużo! Mamie jako jedynej udawało się go choć trochę odciągnąć od pracy: zabierała go na koncerty muzyki klasycznej i wycieczki po górach. Był też bardzo oddany swoim rodzicom i siostrom. Czuł jednak, że Pan Bóg powołuje go do małżeństwa i bardzo pragnął założyć własną rodzinę. Modlił się do Matki Bożej, by pomogła mu spotkać „świętą mamę dla moich dzieci”.
Pan Bóg rzeczywiście powołał moich rodziców do małżeństwa, tak jak sądzili: Maryja Panna wysłuchała ich modlitw i dzięki niej ich przepiękne serca i dusze wreszcie się spotkały, podczas gdy oni sami znali się już od pięciu lat!
Joanna jako pierwsza oświadczyła się Piotrowi
Tata był bardzo powściągliwy i nieśmiały, więc to mama jako pierwsza wyznała mu miłość.
„Szanowna Pani Doktor” – tymi słowami zaczął pierwszy list, wysłany 12 stycznia 1955 r. ze Sztokholmu, gdzie przebywał służbowo. List, w tonie bardzo formalnym, zakończony: „serdeczne pozdrowienia Pietro Molla”.
„Chciałabym dać Ci szczęście”
21 lutego ona w swoim pierwszym liście pisała:
Nie pisze: „chciałabym być szczęśliwa”, ponieważ swoje szczęście chce znaleźć w dawaniu szczęścia Piotrowi.
„Ja też chcę dać Ci szczęście”
Wyobrażam sobie z jak wielką radością tata czytał ten słowa. Nazajutrz odpowiedział jej:
Moja najdroższa Joanno, czytałem Twój list wiele razy i całowałem go. Zaczyna się moje nowe życie: życie Twoim wielkim i upragnionym uczuciem i Twoją jaśniejącą dobrocią… Kocham Cię, moja najdroższa Joanno. Matka Niebieska, wzywana przeze mnie Matka Boża Dobrej Rady z mojego ukochanego kościółka w Ponte Nuovo, nie mogła mnie obdarzyć większą i bardziej upragnioną łaską… Ja też chcę dać Ci szczęście i w pełni Cię zrozumieć. Wybacz mi, że pozwoliłem, byś wyprzedziła mnie w wyznaniu. Dziękuję Ci za pomoc i zaufanie. Przepełniony miłością, Piotr.
Narzeczeństwo – czas łaski
Od tej chwili starali się jak najczęściej spotykać, dzielić się pragnieniami i oczekiwaniami, nadziejami i pewnościami, jak najlepiej się poznawać. Narzeczeństwo przeżywali jako „czas łaski”, z wielką radością i głęboką wdzięcznością dla Pana Boga i Maryi Panny, modląc się codziennie za swoją nową rodzinę.
Byli gotowi także na to, że życie przyniesie im cierpienie. 5 lipca mama napisała:
Piotr do Joanny: „światłem jest nam Niebo, a przewodnikiem Boże prawo”
10 września, dwa tygodnie przed ślubem, serce mamy poruszyły te słowa taty:
„Piotrze, ileż powinnam się od Ciebie nauczyć!”
Ona odpowiedziała mu w równie pięknych słowach:
Triduum przed ślubem
Jako duchowe przygotowanie do „Sakramentu Miłości” mama zaproponowała Triduum: każde z nich w swoim ulubionym sanktuarium maryjnym miało przez trzy kolejne dni – 21, 22 i 23 września – uczestniczyć we mszy świętej i przyjąć Komunię Świętą tak, by Matka Boża połączyła ich modlitwy i zaniosła je swojemu Synowi. Tata podziękował jej za tę „świętą myśl” i przyjął pomysł z entuzjazmem.
Ślub
Pobrali się 24 września 1955 r. w Magencie, w bazylice pw. św. Marcina, w parafii, w której mama została ochrzczona. Zamieszkali w Ponte Nuovo di Magenta. Tata mówił mi, że z racji swojej nieśmiałości i powściągliwości wolał kameralny ślub w kapliczce w górach, ale przez wzgląd na mamę zgodził się na ślub w tej dużej bazylice, co było dla niego niemałym poświęceniem.
Po ślubie gorąco prosili Boga i Maryję Pannę o upragniony dar potomstwa. 13 grudnia, mniej więcej dwa i pół miesiąca po ślubie, tata napisał do mamy pierwszy list jako mąż, z Zurichu w Szwajcarii, dokąd wyjechał służbowo. W liście znajduje się przepiękna modlitwa:
Narodziny pierwszych trojga dzieci
Ich modlitwy zostały wysłuchane. Najpierw, 19 listopada 1956 r. na świat przyszedł mój brat Pierluigi, potem, 11 grudnia 1957 r., moja siostra Maria Zita (zwana Marioliną). Dwa lata po śmierci mamy Mariolina, zaledwie sześcioletnia, z woli Pana dołączyła do mamy w niebie z powodu ostrej niewydolności nerek w przebiegu kłębuszkowego zapalenia nerek. Wreszcie, 15 lipca 1959 r., urodziła się moja siostra Laura. Wszystkie dzieci zostały przyjęte jako wspaniałe dary Boże.
W życiu małżeńskim i rodzinnym moi rodzice w pełni realizowali w praktyce wszystkie aspiracje, pragnienia i obietnice z czasów narzeczeństwa, żyjąc w stanie Bożej łaski, z Jego błogosławieństwem i zawsze spełniając Jego wolę. Zawsze żyli miłością w świetle wiary, co widać wyraźnie w ich wspaniałej korespondencji, w której zawsze obecny jest Pan Bóg i Matka Boża.
Małżeństwo jako droga do świętości
Ich przymioty ogromnie mnie wzruszają i dużo mi uświadamiają: ich głęboka wiara i bezgraniczne zaufanie Bożej Opatrzności, a także wielka pokora – jak sądzę, podstawowa cnota w drodze do świętości, warunek wszystkich innych cnót; ogromna wzajemna miłość, która dawała im pogodę ducha i siłę, bezgraniczna miłość do nas, dzieci i ich rodziny, wielki wzajemny szacunek, bliskość i wzajemne wsparcie, głębokie i ciągłe modlitwy dziękczynne do Pana Boga i Maryi Panny, miłość i miłosierdzie wobec bliźniego. Sakrament małżeństwa był dla nich naprawdę powołaniem i drogą do świętości.
Droga do świętości
Kiedy przepisywałam listy taty i mamy, wydane dopiero po śmierci taty – za życia, z racji swojej wielkiej powściągliwości tata nie godził się na ich publikację, toteż początkowo ukazały się jedynie listy mamy do niego – zdałam sobie sprawę z tego, że ich miłość była tak wielka, i mogła być tylko tak wielka, tak głęboka i tak prawdziwa, ponieważ Pan Bóg i Matka Boża stanowili integralną część ich życia, podobnie jak wcześniej, zanim się spotkali. Myślę, że ich droga do świętości musiała zacząć się wcześniej.
Święta Joanna Beretta Molla: mama, żona, lekarka
Mama była lekarzem rodzinnym w Mesero, gdzie w lipcu 1950 r. otworzyła gabinet i w Ponte Nuovo, gdzie od 1956 r. pracowała jako pediatra w przychodni dla matek i w żłobku podlegającym Krajowemu Instytutowi Matki i Dziecka. Oprócz tego jako lekarz-wolontariusz pomagała w miejscowym państwowym przedszkolu i w szkole podstawowej. Tata zawsze powtarzał, że potrafiła bez trudu pogodzić swoje powinności żony, mamy i lekarza, nie tracąc przy tym wielkiej radości życia i zawsze czuła się spełniona. W tej harmonii żyła swoją wielką wiarą, uwzględniając ją we wszystkich swoich działaniach i decyzjach.
Otwarci na życie
Jej ciąże zawsze były dość trudne, ale mimo to pragnęła dać Pierluigiemu braciszka, nie zważając na ryzyko, jakie niosło ze sobą kolejne macierzyństwo. Po urodzeniu Laury dwukrotnie poroniła, tak więc ja urodziłam się z jej szóstej ciąży w ciągu sześciu lat małżeństwa. Moi rodzice byli naprawdę bardzo otwarci na życie!
We wrześniu 1961 r., tj. w czasach, gdy nie wykonywano jeszcze badań USG, pod koniec drugiego miesiąca ciąży stwierdzono u niej niezłośliwy nowotwór macicy – włókniakomięsak, potocznie zwany włókniakiem.
Decyzja, by chronić dziecko
Jak zaświadczył tata, w tej groźnej sytuacji mogła wybrać jedno z trzech rozwiązań: usunąć włókniak, przerwać ciążę i odebrać sobie możliwość zajścia w ciążę w przyszłości (rozwiązanie najpewniejsze i najmniej ryzykowne dla jej życia wtedy i na przyszłość); usunąć włókniak, przerwać ciążę i zachować możliwość zajścia w ciążę w przyszłości (rozwiązanie najpewniejsze i najmniej ryzykowna dla jej życia wtedy, ale nie na przyszłość) lub usunąć włókniak, nie przerywać ciąży i zachować możliwość zajścia w ciążę (rozwiązanie najbardziej ryzykowna dla jej życia wtedy i na przyszłość). Wybrała to trzecie.
Jej brat, a mój wujek, ks. Giuseppe, zawsze powtarzał, że najważniejszą decyzję mama podjęła w tamtym momencie. Przed zabiegiem usunięcia włókniaka, absolutnie świadoma tego, że z utrzymaniem ciąży wiąże się ryzyko, że wykonany na macicy na początku ciąży szew rozejdzie się, prowadząc do rozerwania macicy, co będzie śmiertelnym zagrożeniem dla niej, ale także dla dziecka, błagała chirurga, by ocalił życie, które nosi w łonie, moje życie, i całą ufność złożyła w Opatrzności. Moje życie zostało uratowane. Mama dziękowała Bogu i przez kolejne siedem miesięcy do porodu gorliwie spełniała swoje powinności matki i lekarza, wykazując się niezrównanym hartem ducha, jak powiedział tata.
„Wybierzcie dziecko”
Kilka dni przed porodem, nie tracąc zaufania do Opatrzności i nadziei, że Bóg ocali także ją, poczuła się gotowa oddać życie za mnie i powiedziała o tym tacie, tonem zdecydowanym, ale pogodnym: „Piotrze, jeśli będziecie musieli wybierać między mną a dzieckiem, nie wahajcie się: wybierzcie – żądam tego – dziecko. Ocalcie dziecko”.
Tata, doskonale znając szlachetność swojej małżonki, jej gotowość do poświęceń, rozwagę i zdecydowanie, zrozumiał, że ma obowiązek uszanować jej decyzję, mimo że mogła mieć niesłychanie bolesne skutki dla niego i dla mojego rodzeństwa.
Kiedy mama wzięła mnie po raz pierwszy w ramiona
Po południu 20 kwietnia 1962 r., w Wielki Piątek, mama została ponownie przyjęta do Szpitala św. Gerarda w Monzy, gdzie bezskutecznie próbowano wywołać jej poród siłami natury, co w tamtych czasach uważano za mniej ryzykowne. Rankiem 21 kwietnia, w Wielką Sobotę, mama urodziła mnie przez cesarskie cięcie. Przez całe swoje długie życie tata nigdy nie zapomniał chwili, kiedy mama wzięła mnie w ramiona. Opowiadał:
Męka św. Joanny Beretty Molli
Po kilku godzinach stan mamy znacznie się pogorszył. Zaczęła się jej własna droga krzyżowa, przez którą współuczestniczyła w drodze jej Jezusa na Golgotę: coraz wyższa gorączka i trudny do zniesienia ból jamy brzusznej wywołany zapaleniem otrzewnej, które rozwinęło się po porodzie.
Agonia i narodziny dla Nieba
Ze świadectwa taty:
„Jezu, kocham Cię”
W czasie agonii wielokrotnie powtarzała: „Jezu, kocham Cię”, „Jezu, kocham Cię”. Mimo leków jej stan pogarszał się z dnia na dzień. Pragnęła przyjmować Eucharystię, przynajmniej na usta, również w czwartek i w piątek, kiedy nie była już w stanie przełknąć hostii. O świcie 28 kwietnia, w pierwszą sobotę po Wielkanocy, zgodnie ze swoim życzeniem przekazanym tacie została przewieziona do domu w Ponte Nuovo, gdzie zmarła w łożu małżeńskim, w którym wydała na świat moje rodzeństwo, o godzinie 8 rano. Miała zaledwie 39 lat.
Trzecia, ostatnia część świadectwa Gianny Emanueli Molli: