separateurCreated with Sketch.

S. Małgorzata Chmielewska: Najbardziej lubię ciszę, spokój i modlitwę [wywiad]

MAŁGORZATA CHMIELEWSKA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Wydawnictwo ZNAK - 30.10.21
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
– Gdybym miała w osobistych znajomościach wymienić ludzi niedobrych, to wystarczyłoby pięć palców. Natomiast tych fantastycznych są tysiące – mówi s. Małgorzata Chmielewska.

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.

Wesprzyj nasPrzekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

Katarzyna Kubisiowska: Do jakiego wspomnienia siostra chętnie wraca?

S. Małgorzata Chmielewska: Cała książka mogłaby z takich wspomnień powstać.

A to najmilsze sercu?

Związane z rodzicami. Choć oni sami mieli trudne życie, w tym ciężką wojenną przeszłość. Naszej rozmowy nie zaczniemy więc od przyjemności.

Mimo to proszę opowiedzieć.

Tata wspominał sytuację z września 1939 roku. Jako siedemnastolatek wrócił z obozu młodzieżowego, a tu początek wojny. Nie wiem, czy do wojska został wcielony, czy poszedł na ochotnika, ale wiem, że w starciu stanął twarzą w twarz z młodym Niemcem. I teraz kwestia: kto strzeli pierwszy? Wnioskując z tego, że się poczęłam, pierwszy zrobił to ojciec. Proszę sobie wyobrazić dwóch młodych ludzi, rówieśników, prawie dzieciaków, stojących naprzeciwko siebie.

Emocjonalnie nie do wyobrażenia.

Jako żołnierz AK ojciec brał udział w powstaniu warszawskim. Na samym początku, pod politechniką, został ranny, przewieziono go do lazaretu, zwiał stamtąd, wrócił do walki, za co dostał pierwszy Krzyż Walecznych. Drugi odebrał nie wiem w którym dniu powstania. Mało opowiadał. Dopiero w ’56, na fali odwilży, wydano dwa albumy o powstaniu warszawskim z czarno-białymi fotografiami. Znalazł tam zdjęcie powstańców pod politechniką, wśród nich siebie. To było dla niego ważne.

S. Małgorzata Chmielewska: Chodziłam z mamą po górach

A mama?

Była sanitariuszką na Woli. Na kamienicę spadła bomba i mamę zasypały gruzy. Koledzy ją odgarnęli i przenieśli do szpitala powstańczego, znajdującego się w kościele dominikanów przy ulicy Długiej. Tam rzucono ją na stertę trupów – wszyscy sądzili, że nie żyje. Przechodził kapelan udzielający pośmiertnego błogosławieństwa, zdaje się, że to był ojciec Rostworowski, jezuita, i zobaczył, że mama się rusza. Wyciągnięto ją i przeniesiono kanałami do innego punktu powstańczego. Dalej, już podleczona, przedostała się do swoich ciotek mieszkających na Mokotowie. Po upadku powstania trafiła do obozu w Pruszkowie, skąd rannych wywożono do Oświęcimia. I uciekła z transportu w czasie nocnego postoju pociągu. Dalej jakiś kolejarz pomógł jej przedostać się do Makowa Podhalańskiego, w którym mieszkali dziadkowie wysiedleni z Warszawy. Później te przeżycia skutkowały tym, że mama w nocy wyła jak wilk – śniło jej się, że jest przysypana.

Wojna nigdy chyba nie opuszcza.

Zdarzały się też zabawne sytuacje. Już jako dorosła mieszkałam z moją przyjaciółką Tamarą w trzypokojowym mieszkaniu mamy. Mama już była mocno starszą osobą. Naprzeciwko naszych okien stał blok, a w nim mieszkał zawodowy żołnierz. Kiedyś dostał szału i zaczął strzelać w okna i na podwórko. Działo się to między ósmą a dziewiątą rano, huk był niesamowity, a w tym czasie mama słodko spała. Gdy obudziła się, opowiedziałyśmy jej, co się stało. Ona roześmiała się, rzuciła: „Nie takie strzały słyszałam”.

Ta scena mogłaby być epilogiem Pamiętnika z powstania warszawskiego.

Mamie zdarzyło się opowiedzieć o wojennych przeżyciach, natomiast ojcu – prawie nigdy. Wiem, że w majątku swojego ojca, naszego dziadka, ukrywał Żydówkę. Ale nie mam pojęcia, czy przeżyła wojnę, tego ojciec też nie powiedział. Pewnych spraw nie poruszał – za komuny w piśmie do jakiegoś urzędu nie mógł napisać, że walczył w titowskiej partyzantce.

(…) Kiedy w 1956 roku ojcu udało się wyjść z wojska, przenieśliśmy się do Warszawy. I to już było miejskie życie – oglądaliśmy kreskówki w kinie, w którym teraz mieści się Och-Teatr. Cudownie wspominam wyjazdy z matką na wakacje. Nie da się tego porównać do dzisiejszych wczasów. Mama była nauczycielką i z tej racji w miesiącach letnich szkoły wiejskie za grosze udostępniały sale, a w nich składane łóżka. Chodziłam z mamą po górach, głównie Tatrach i Beskidach.

S. Małgorzata Chmielewska: Jak ktoś miał piłkę, to było wielkie szczęście

A bracia?

Mieliśmy wspólnego psa, owczarka niemieckiego. Kaja była genialna! Chroniła nas: kiedy bałaganiliśmy, a mama wracała z pracy i otwierała drzwi klatki schodowej, to Kaja szczekała i wtedy mieliśmy parę minut – bo mieszkaliśmy na czwartym piętrze – na sprzątanie. Kaja interweniowała też wtedy, gdy w kłótniach dochodziło między nami do ostrzejszej gestykulacji. Do nas należało gotowanie obiadu – mama przygotowywała wieczorem składniki, a my po powrocie ze szkoły zajmowaliśmy się resztą. Mieliśmy też inne obowiązki – nie wiem, czy ktoś jeszcze wie, co to znaczy „wiórkować parkiet”. W każdym razie sześćdziesiąt cztery metry naszego mieszkania co jakiś czas trzeba było wywiórkować i zapastować.

I froterować.

Czasem nawet młodszym bratem, oczywiście za jego zgodą. No i podwórko. Mój starszy brat był molem książkowym, więc specjalnie się w życie podwórkowe nie angażował. Lecz kiedy tylko usłyszał przez otwarte drzwi balkonu, że ktoś nam dokucza, to lekturę odkładał na bok, schodził powoli i robił porządek – było tak, jak powinno być. Kiedyś jeden z naszych kolegów nas pobił, więc brat, w ramach tego porządku, zaciągnął go na czwarte piętro, związał mu nogi linką żeglarską i kazał schodzić. I chłopak musiał zjeżdżać na tyłku z czwartego piętra. Nie było to bolesne w sensie uszczerbków na ciele, lecz bardzo wychowawcze. Choć tego rodzaju incydenty zdarzały się rzadko, z dziećmi zazwyczaj żyliśmy w zgodzie. A jak ktoś miał piłkę, to było wielkie szczęście.

Mieliście?

Nie mieliśmy nawet gumowej, bo skórzana to był luksus. Nasza rodzina żyła bardzo skromnie, mimo że tata, jako lekarz, pracował na kilku etatach. A mama, by dorobić, zatrudniała się w szkole dziennej i wieczorowej. Ale i tak przed pierwszym jadło się chleb smażony na smalcu. Pamiętam, jak dostałam pierwszy porządny zimowy płaszcz, który mama kupiła na raty. I jedną czy dwie zimy przechodziliśmy w czarnych kaloszach, wkładając na stopy kilka par skarpetek. Nikt się z nas nie skarżył i co ważne – nie mieliśmy poczucia biedy. A dzisiaj mówi się, że w ten sposób żyją ubodzy. Istotne jest i to, jak dużą wagę rodzice kładli na nasze wykształcenie. Między innymi opłacali braciom i mnie prywatne lekcje angielskiego, co wtedy było rzadkością. Kupowało się też książki, ma się rozumieć, wyłącznie porządne.

„Módlmy się, żeby pani Małgosia poszła jak najszybciej do nieba”

Porządne to jakie?

Pamiętam w 1961 roku kolejkę do księgarni po pierwsze wydanie Buszującego w zbożu. A siedem lat później zdawałam maturę w Liceum Dembowskiego przy Szczęśliwickiej. W 1968 roku, kiedy Gomułka rozpętał w Polsce antysemicką nagonkę. Byłam wtedy w KIK-u. I na znak solidarności z osobami pochodzenia żydowskiego brałam udział w akcji sprzątania potwornie zaniedbanego cmentarza żydowskiego.

Jak wspomina siostra studia?

Wspaniały czas pod względem naukowym i towarzyskim. Ale jeśli chodzi o karierę naukową, to możliwości były ograniczone: zaczynała się od pracy laboranta za nędzne grosze, a ja musiałam się samodzielnie utrzymywać. W tym czasie myślałam też na serio o życiu zakonnym. Dlatego zatrudniłam się jako nauczycielka w Drohiczynie nad Bugiem. Chciałam pracować na wsi.

Bo?

Bo wieś lubię. Tam też w zrujnowanym klasztorze były siostry benedyktynki, z którymi się przyjaźniłam. Uczyłam rok. Odeszłam z dwóch powodów. Po pierwsze, i tak by mnie wyrzucili, ponieważ jako nauczycielka nie brałam udziału w pochodzie pierwszomajowym. A po drugie, tam właśnie spotkałam moje pierwsze przybrane dziecko. Więc nawet gdyby mnie nie wyrzucili, to i tak bym wyjechała, zabierając ze sobą córkę.

Do dzieci siostry wrócimy za moment, teraz próbuję sobie jeszcze wyobrazić siostrę w roli nauczycielki.

Starałam się szanować uczniów. I uczyć myślenia, co kończyło się różnie. Uczyłam też w szkole specjalnej dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie w Laskach, w Zakładzie dla Niewidomych. Kiedyś odgrywaliśmy scenki z Ewangelii, między innymi wskrzeszenie Łazarza. Ustawiało się grób – stół, ktoś tam był Łazarzem, któryś z chłopców był Panem Jezusem i mówił: „Łaaaazarzuuuu, wstań”. Wylatywał Łazarz i ryczał wyjątkowo radośnie. A kiedyś byliśmy w kaplicy z  czwartą klasą podstawówki i Romeczek, jeden z moich przybranych synków, w pewnym momencie podszedł do ołtarza i zaczął jeść świecę. Nie było to specjalnie trujące, ale niemniej niepotrzebne. Mówię: „Romeczku, nie można jeść świecy, świece są Pana Jezusa”. Na to Romeczek przytomnie: „Pan Jezus by się ze mną podzielił”.

Romek ma głowę na karku.

Innym razem opowiadałam, jak to wspaniale jest w niebie. Na końcu katechezy modlimy się, a dzieci proszą: „Módlmy się, żeby pani Małgosia poszła jak najszybciej do nieba”.

Siostra mnie specjalnie rozśmiesza!

Ale też mówię o tym, że ciągnie mnie do działania. A przecież w pewnym momencie myślałam o życiu kontemplacyjnym w Zgromadzeniu Małych Sióstr Jezusa Karola de Foucauld. Siostry żyją i pracują wśród najbiedniejszych ludzi. Przy tym nie robią nic, by pomóc im wyjść z trudnej sytuacji – ich powołaniem jest modlitwa. W zetknięciu z biedą brakowało elementu czynnego poprawiania losu ludzi, z którymi żyłam. I kiedy wystąpiłam od Małych Sióstr, to zaczęłam z Tamarą pracę w duszpasterstwie niewidomych w Warszawie przy Piwnej.

S. Małgorzata Chmielewska i Tamara

W naszej rozmowie po raz drugi pojawia się Tamara.

Spotkałam ją, będąc u małych sióstr w Ostrowcu Świętokrzyskim, z którego pochodzi i Tamara. Zaprzyjaźniłyśmy się. I kiedy ja wyjeżdżałam z Ostrowca, to powiedziała: „Jadę z tobą, zaszalejemy, zrobimy coś fajnego”. I tak szalejemy do dzisiaj, aczkolwiek już jako dwie emerytki. A w Warszawie, w latach osiemdziesiątych, z Tamarą wspierałyśmy opuszczonych niewidomych żyjących w nędzy. Wtedy pomoc społeczna praktycznie nie istniała – ludzie czasami leżeli dwa, trzy dni głodni, trzeba było ich przewinąć. To był też czas, w którym zaczęłyśmy chodzić do aresztu śledczego przy Rakowieckiej. Zadecydował przypadek: spotkałyśmy wychowawcę więziennego, który nam to umożliwił, zresztą pod przykrywką, że jesteśmy członkiniami Ligi Kobiet, inaczej nie mógłby nas wpuścić za bramę więzienia. A było w nim kilkadziesiąt kobiet, wśród nich sporo młodych. Po wyjściu na wolność nie miały się gdzie podziać – zabierałyśmy je wówczas do mieszkania mojej mamy. Co nie było najlepszym pomysłem, ale też nie było innego wyjścia. Mama miała serce na dłoni, dziewczyny – niekoniecznie. A w 1989 roku z Tamarą otworzyłyśmy dom w Bulowicach – pierwszy dla osób bezdomnych.

Ten rok był w ogóle otwarciem Polski na świat.

Jesienią ’89 pojechałyśmy z Tamarą do Lisieux we Francji – spałyśmy z bezdomnymi w schronisku znajdującym się w Domu Świętej Teresy. Nie miałyśmy przy sobie grosza  – wtedy na Zachód wyjeżdżało się z pięcioma dolarami w kieszeni. Przy grobie świętej Teresy modliłyśmy się o kartkę pocztową i o dom. Po co nam była kartka pocztowa? Chciałyśmy ją wysłać do naszego przyjaciela Adama, którym opiekowałyśmy się w Polsce. Przed wyjazdem zapewniłyśmy mu zastępstwo – to był człowiek i niewidomy, i sparaliżowany, całkowicie zależny od innych – do nakarmienia, do przewrócenia na drugi bok.

A dom?

Chciałyśmy go otworzyć dla bezdomnych kobiet. Kiedyś z Tamarą byłyśmy w kościele Jezuitów na Starym Mieście, gdzie ostatnia msza w dzień powszedni odbywa się o dwudziestej. Czyli był to ostatni otwarty kościół w Warszawie, w którym zimą mogli się ogrzać bezdomni. Tamara zwróciła uwagę, że my idziemy do ciepłych łóżek, a bezdomne kobiety na dworzec albo do śmietników, bo zakrystian, któremu spieszy się do domu, dzwoni kluczami i wygania wszystkich na zewnątrz. Pomyślałyśmy, że i one powinny mieć dach nad głową. Więc my byłyśmy w Lisieux, a w tym czasie Maciej Rayzacher – nasz przyjaciel i znakomity aktor – w Polsce uporczywie szukał domu dla bezdomnych kobiet. W noclegowni zaczyna się obiad, a w pewnym momencie podchodzi do nas jeden z mieszkańców i mówi: „Nie mam wam co dać, więc dam wam tylko kartkę pocztową z Lisieux”. Jeszcze nie skończyliśmy obiadu, kiedy Maciej się dodzwonił do schroniska z wieścią: „Słuchajcie, siostry zmartwychwstanki chcą nam udostępnić nieduży dom w Bulowicach nieopodal Kęt”. W ciągu kilku godzin i kartkę, i dom święta Teresa załatwiła.

Święta Teresa załatwiła

Święta Teresa załatwiła też i to, że wstąpiła siostra do Wspólnoty Chleb Życia?

We Francji miałyśmy kontakt ze wspólnotą Pain de Vie, bo szukałyśmy na Zachodzie modelu pomocy wykluczonym. Adres dostałam w Polsce i razem z Tamarą pojechałyśmy do Belgii, aby zobaczyć, jak funkcjonują takie domy dla bezdomnych kobiet. Tam spotkałyśmy żonę Pascala Pingaulta i pojechałyśmy do nich, do Francji. Stopniowo kontakty zaczęły być coraz bliższe. Pascal przyjechał do Polski, w Krakowie u dominikanów miał konferencję, to było w listopadzie 1989 roku. Na pewno dostałyśmy ten adres opatrznościowo.

Kiedy następuje moment decyzji, że siostra zostaje mamą? Wtedy kiedy po raz pierwszy widzi zaniedbaną dziewczynkę w Drohiczynie?

To jest bardzo proste.

Chyba nie jest.

Jest – jeżeli bierzemy na serio Ewangelię. Wspominałam, że początkowo myślałam o życiu kontemplacyjnym, ale w pewnym momencie stanęło przede mną dziecko.

Proszę to wytłumaczyć.

Kiedy Pan Bóg stawia przed nami dziecko, które wymaga pomocy, Pan Jezus pyta: co ty na to? Później, kiedy już żyłam wśród ludzi bezdomnych we Wspólnocie Chleb Życia w Bulowicach, stanął przede mną trzyletni Artur, który jest ze mną do dzisiaj. Stawały kolejne dzieci, które można było odesłać do bidula, a można było też powiedzieć: dobra, ja spróbuję być twoją matką, a ty spróbujesz być moim synem, córką i potem kolejną córką... To nie jest tak, że latałam po świecie i szukałam dzieci. Wręcz przeciwnie – wybierając życie w celibacie, raczej nie spodziewałam się, że będę miała ich pięcioro.

S. Małgorzata Chmielewska: Miłości trzeba się wzajemnie uczyć

I siostra kocha dzieci tak od razu, na zawołanie?

Nie, no nie... Miłość przychodzi z czasem. Jeżeli to jest dziecko, którego ja nie urodziłam, a na dodatek jest po przejściach i nie jest malutkie – to tej miłości trzeba się wzajemnie uczyć.

I?

Jeden z moich synów powiedział, że jako mama zdałam na czwórkę. Ba! A dzieci nie tylko moje, ale i Tamary śmieją się, że gdyby nie ja, toby nie umiały czytać i pisać, bo takim jestem rodzinnym postrachem.

Aż tak?

W sprawach kształcenia dzieciom nie odpuszczam.

Dzieci mówią do siostry: „mamo”?

Tylko jedna z córek. Reszta zwraca się „ciociu” lub po imieniu. Nie bardzo chciałam, by dzieci mówiły „mamo”. Dzieci rosną, idą do szkół, a rówieśnicy mogą im dokuczać: „Twoja matka jest zakonnicą”. Ale zdarzały się też niezłe numery. Kiedyś z Jankiem, jako kierowcą, musieliśmy późnym popołudniem jechać do Krakowa, bo jego siostra, a moja przybrana córka nagle wylądowała w szpitalu. Znajomy ksiądz załatwił nam nocleg u sióstr zakonnych, niezwykle uprzejmych i serdecznych. Zajechaliśmy tam koło dziewiątej wieczór. Młodziutka siostra przynosi kolację, siedzimy, rozmawiamy. W pewnym momencie siostra pyta zupełnie niewinnie: „A pan to jest kierowcą?”. A Janek bezczelnie: „Nie, nie, jestem synem siostry”. Dodam, że Janek z urody to południowy typ.

Wyobrażam sobie minę tej siostry.

Albo taka sytuacja: przez Nowy Świat idzie Tamara i jej mąż ze swoimi rodzonymi i przybranymi dziećmi oraz ja ze swoją przybraną piątką. Czyli jest nas spora gromadka. W pewnym momencie dzieci umawiają się między sobą, na trzy-cztery odwracają i do kobiety w habicie, czyli do mnie, krzyczą: „ma-mo!”. To teraz sobie proszę wyobrazić miny przechodniów.

S. Małgorzata Chmielewska: Najbardziej lubię ciszę, spokój i modlitwę

Kusi mnie jeszcze, by zapytać siostrę o przyjemności.

Chodzi pani o palenie...?

Również.

Szkoda gadać. Zaczęłam palić po studiach, potem rzuciłam, potem wróciłam. Teraz staram się ograniczać, bo to jednak kwestia zdrowia. No nie ma usprawiedliwienia na ten nałóg, choć zwalam to na zmęczenie... Czasem mówię: gdybyś przeżył trzy miesiące z Arturem, tobyś nie tylko palił, ale i pił, i ćpał. A ja nie piję i nie ćpam. Oczywiście kocham Artura nad życie, ale jest to czasami jazda bez trzymanki. Mówiąc w największym skrócie: Artur ma autyzm i padaczkę, jest bardzo wymagający w opiece i trzeba go cały czas mieć na oku, spać przy nim. Więc Radio Maryja, którego Artur namiętnie słucha, stanowi tu najmniejszy problem. Natomiast jeśli chodzi o przyjemności niewywołujące wyrzutów sumienia, to uwielbiam pływanie. W Zochcinie mamy nawet basen. Pływają w nim osoby niepełnosprawne, które wstydzą się iść na publiczny basen. Pływają współpracownicy, którzy nigdzie nie wyjeżdżają, bo nie ma kiedy. I pływam ja.

A najbardziej co siostra lubi?

Ciszę i spokój. Zabrzmi to może pretensjonalnie, ale przede wszystkim modlitwę – bycie z Panem Bogiem w sobie. No i lubię zwierzęta. Artur ma cztery psy, dwa koty, papugę i rybki. Sporo jak na jedno gospodarstwo domowe. I lubię ludzi, choć to też brzmi pretensjonalnie.

Nie ma ich siostra dość?

Czasem, jak każdy. Dlatego uciekam w ciszę i spokój. I jednocześnie spotkałam wspaniałych ludzi na drodze życia z ubogimi. Gdybym miała w osobistych znajomościach wymienić ludzi niedobrych, to wystarczyłoby pięć palców. Natomiast tych fantastycznych są tysiące.

MAŁGORZATA CHMIELEWSKA (ur. 1951) – polska społeczniczka, prezes Fundacji Domy Wspólnoty Chleb Życia, autorka książek. Odznaczona między innymi medalami Świętego Jerzego oraz Świętego Brata Alberta, wyróżniona odznaką Zasłużony dla Warszawy, Nagrodą imienia księdza Józefa Tischnera za inicjatywy duszpasterskie lub społeczne, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

**Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

 

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!