Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Agnieszka Stanisławska to szczęśliwa żona i mama, współzałożycielka grupy modlitewnej In cor Dei. Z wykształcenia jest muzykiem. Wykłada na jednej z uczelni wyższych w Szczecinie, ale z radością też śpiewa i gra na chwałę Pana.
W rozmowie z Aleteią opowiada m.in. o tym, jak zaczęło zmieniać się jej życie, gdy za namową przyjaciela – a dziś męża, poślubionego w Boże Narodzenie – postanowiła zawołać do Boga.
Katarzyna Szkarpetowska: Agnieszko, w jakie kłamstwa złego ducha wierzyłaś, zanim zaczęłaś się nawracać?
Agnieszka Stanisławska: Zły duch bazował na moich zranieniach z przeszłości. Wmawiał mi, że nie będę szczęśliwa. Byłam przekonana, że w moim życiu nic nie zmieni się na lepsze. Że lęk, który wtedy odczuwałam, zostanie ze mną na zawsze.
Kolejnym kłamstwem, w które uwierzyłam, było to, że Kościół jest dla dziwaków, a pójście za Panem Bogiem oznacza utratę kontaktu z rzeczywistością. Dziś wiem, że jest dokładnie odwrotnie. Wiara w Boga wiąże się z twardym stąpaniem po ziemi. Pan Jezus nie powiedział, że nie runie dom zbudowany w obłokach. On obiecał, że nie runie dom zbudowany na skale. „Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony” – czytamy w Piśmie Świętym (Mt 7,25).
Byłam głodna miłości. Myślałam: „Poślubię go, jakoś to będzie”
Jaki masz dzisiaj obraz Boga w sercu?
To przede wszystkim troskliwy i miłosierny Ojciec, który jest przy mnie w każdej sekundzie mojego życia, 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku. On wie, co czuję, co myślę, z czym sobie nie radzę, co mnie cieszy. Żyje ze mną i z moją rodziną pod jednym dachem. Traktuje mnie i moje sprawy poważnie. Mówi prawdę, która daje życie – prawdę życiodajną. Spotykam się z nią za każdym razem, kiedy otwieram Biblię. I mijam, gdy przestaję karmić się Słowem Bożym.
Swojego męża, Krzysztofa, poznałaś jeszcze na studiach. Oboje wtedy zwróciliście na siebie uwagę. On spodobał się tobie, ty jemu, myśleliście o byciu razem. I nagle wasze drogi rozeszły się na kilka lat.
Krzysiek dał mi wtedy kosza. Powiedział, że wraca do byłej dziewczyny. Niedługo później w moim życiu pojawił się Paweł, za którego po roku znajomości wyszłam za mąż. Nie zaprosiłam do tej decyzji – decyzji o zamążpójściu – Boga, nie zapytałam Go, co sądzi o tej relacji. Zresztą, wtedy nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby Go o to zapytać. Tak bardzo chciałam opuścić rodzinne gniazdo, że zamiast kierować się dobrem, którego chce dla mnie Pan Bóg, kierowałam się emocjami. Po drodze zbagatelizowałam wszystkie sygnały, które świadczyły o tym, że to nie jest mężczyzna dla mnie. Byłam głodna miłości, akceptacji, relacji z drugim człowiekiem, dlatego pomyślałam: „poślubię go, jakoś to będzie”.
Bezsenność, pracoholizm i ogromny dług
Nie układało się wam w małżeństwie.
Nie. Rozwiedliśmy się po czterech latach. Spakowałam swoje rzeczy i, poturbowana przez życie, wróciłam do domu. Miałam poczucie totalnej porażki. Wkrótce pojawił się kolejny mężczyzna, z którym weszłam w związek nieformalny. Ta „nieformalność” przejawiała się m.in. w nieczystości. Obok nieczystości pojawiła się bezsenność, która stała się moim chlebem powszednim. Zasypiałam nad ranem, przy zapalonym świetle. Nie radziłam sobie też z pracoholizmem. Nienawidziłam ciszy, co spowodowało, że uzależniłam się od oglądania telewizji.
Jakby tego było mało, wkrótce dowiedziałam się, że mój były mąż zmarł i bank obarczył mnie spłatą kredytu w wysokości blisko 200 tysięcy złotych. Byłam załamana. Poprosiłam o pomoc prawników, ale pozostawali bezradni, ponieważ z umowy z bankiem – do jej podpisania doszło, kiedy jeszcze byłam żoną Pawła – wynikało, że z chwilą śmierci głównego kredytobiorcy, czyli byłego męża, dług przechodzi na mnie.
Miałaś w tamtym czasie poczucie obecności Boga?
Chodziłam od czasu do czasu do kościoła, czułam, że potrzebuję spowiedzi, ale nie potrafiłam wydostać się z marazmu, w którym tkwiłam. Pewnego wieczoru usiadłam na podłodze i rozpłakałam się. Miałam poczucie ogromnej bezsilności, bezradności.
Z każdej strony mur. Nie widziałam szans na życie w radości, w wolności. Nie wierzyłam, że mogę być matką, żoną, że dam radę spłacić wspomniany dług. Czułam, że podeptałam wartości, które wpajali mi rodzice. I kiedy tak siedziałam na tej podłodze, przekonana, że przegrałam swoje życie, zadzwonił Krzysztof – moje Boże koło ratunkowe. Zaczął mówić o Bogu, zasugerował, bym poprosiła Go o pomoc.
Początek nowego życia
Zrobiłaś to?
Tak. Po rozmowie z Krzysiem padłam na kolana i wypłakałam się Bogu w rękaw. Opowiedziałam Mu wszystko jak najlepszemu przyjacielowi – że nie mam siły, że nie widzę dla siebie przyszłości, że zwyczajnie sobie nie radzę. Usłyszałam w sercu Boży głos. Słowa: „Czekam na ciebie”, które doprowadziły mnie do konfesjonału. Po spowiedzi doświadczyłam ulgi, natomiast miałam takie odczucie, że środek pokoju jest posprzątany, ale w kątach jest jeszcze brudno (uśmiech).
I znów z pomocą przyszedł Krzysztof. Dostałam od niego książkę, która pomogła mi przygotować się do kolejnej spowiedzi. Kiedy zaczęłam ją czytać, pomyślałam: przecież to historia o mnie. Spisałam na kartce papieru grzechy, których wcześniej nie potrafiłam nazwać i ponownie się wyspowiadałam. Za tym drugim razem odeszło już wszystko: myśli depresyjne, lęk, bezsenność, pustka. Bóg wtedy zabrał mi też problem z nieczystością. Pojechałam do konkubenta i zerwałam z nim. To był początek nowego życia. Jezus stopniowo, ale skutecznie leczył mnie z uzależnienia od pracy, od negatywnego myślenia o sobie.
Dziś jesteś szczęśliwą żoną i matką. Z mężem Krzysztofem i przyjacielem Piotrem prowadzisz grupę modlitewną In Cor Dei, grasz i śpiewasz na chwałę Pana. Spodziewałaś się, że Bóg w tak cudowny sposób wyremontuje twoje życie?
Nie spodziewałam się! Gdyby jeszcze kilka lat temu ktoś powiedział mi, że poślubię Krzysztofa, w dodatku w Boże Narodzenie, że będę szczęśliwą żoną i matką, nie uwierzyłabym. Kiedy opowiadam swoje świadectwo w jakimś kościele, to ludzie czasem podchodzą i mówią: „Pani ma taką wspaniałą rodzinę, to prawdziwy cud!”. "Zgadza się – odpowiadam wtedy – ale ten cud nie wydarzyłby się, gdyby nie doświadczenie Bożego miłosierdzia i decyzja, że je przyjmuję".
Pamiętam, jak przed ślubem z Krzysiem modliłam się: „Boże, chcę być dobrą żoną, ale boję się, że nie potrafię”. I Bóg mnie uczył. Przez wiele miesięcy czułam się jak w duchowej pralce. Leczący okazał się dla mnie w tamtym czasie werset: „Nie lękaj się, bo już się nie zawstydzisz, nie wstydź się, bo już nie doznasz pohańbienia. Raczej zapomnisz o wstydzie twej młodości. I nie wspomnisz już hańby twego wdowieństwa” (Iz 54,4). Uwierzyłam bardziej Słowu Bożemu niż temu, co czułam. Ale to także była decyzja.
Święty Mikołaj z plecakiem pieniędzy
Co stało się z kredytem, z tym ogromnym długiem, o którym wspomniałaś na początku rozmowy?
W pewnym momencie bank wystosował pismo, w którym poinformował, że jeżeli nie ureguluję przynajmniej części zadłużenia, zostanie wszczęte postępowanie komornicze. Mąż i ja oddaliśmy tę sprawę Jezusowi. Zamiast martwić się, postanowiliśmy Go w tym doświadczeniu jeszcze mocniej ukochać. Po ludzku sprawa była beznadziejna, ale u Boga wszystko jest możliwe. Tuż przed Bożym Narodzeniem w 2018 roku, 6 grudnia, a więc w dniu św. Mikołaja, biskupa z Miry, do naszych drzwi zapukała osoba, która podarowała nam… 183 tysiące złotych! Dokładnie na taką kwotę opiewał kredyt.
To św. Mikołaj naprawdę się postarał!
(uśmiech) Zastanawialiśmy się nawet, czy mamy te pieniądze przyjąć, ale osoba, która postanowiła nam je ofiarować, powiedziała, że swoją decyzję rozeznała na modlitwie. Następnego dnia mąż i ja poszliśmy do banku, z plecakiem pełnym pieniędzy, i spłaciliśmy kredyt w całości.