Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Lidia Maksymowicz spotkała się papieżem m.in. w maju 2021 roku. Właśnie wtedy Ojciec Święty spontanicznie ucałował jej obozowy numer. Zdjęcie z tej chwili obiegło świat.
W rozmowie z Aleteią pani Lidia opowiada o dokonywanych na niej eksperymentach pseudomedycznych, o spotkaniu z rodzicami, do którego doszło po siedemnastu latach i o tym, czy taka wojna może się jeszcze powtórzyć.
Dominika Cicha-Drzyzga: Kiedy trafia pani do Birkenau, jest pani trzyletnią Białorusinką. W pamięci zostają jedynie migawki: pociąg, warkocze mamy, dziadkowie, których więcej pani nie zobaczy, ujadanie psów.
Lidia Maksymowicz: Moim miejscem był obozowy barak, prycza oblepiona insektami, trochę połamanej słomy, koc do okrycia się, sztywny od brudu. W mojej pamięci pozostały tylko kadry: wchodzi ekipa doktora Mengele, blokowa szybko zaprowadza porządek. Staramy się schować w najciemniejszy kąt, pod pryczę. Widzę tylko te błyszczące buty… Zamykam oczy, bo myślę, że wtedy mnie nie zauważą. I ten strach przed doktorem Mengele. Strach przed psami, szczurami…
Mengele upatrzył sobie panią za te niebieskie oczy. Testował na pani szczepionki, pobierał krew, a w zamian wstrzykiwał sól fizjologiczną.
Te niebieskie oczy pozwoliły mi przetrwać, bo mi tych oczu nie zakrapiał. Innym dzieciom, które miały ciemne, już tak, żeby zmienić im kolor tęczówki na niebieski. To był podobno człowiek pozbawiony wszelkich ludzkich uczuć.
Pisze pani: „Birkenau nigdy nie umiera. Birkenau jest nieusuwalną częścią tych, którzy przez nie przeszli. To potwór, który wciąż się odzywa, daje znać o swoim niewypowiedzianym przeżyciu”.
Nie da się ani stanąć obok tego, ani o tym zapomnieć. Bo przecież od samego rana, kiedy wchodzę pod prysznic, myję rękę i widzę numer. Choćbym chciała zapomnieć, to się nie da po prostu. Dotykam tej ręki i pytam: Czy to jestem ja? Czy ja mogłam to wszystko przeżyć? To jest cud, że ja istnieję. Bo trzynaście miesięcy w tym miejscu, małe dziecko, bez matki – to było wprost nieprawdopodobne. Kiedy dzisiaj patrzę na trzylatki, które idą z mamą, to wydaje mi się, że one by tydzień nie wytrzymały w takim miejscu. Ale ja nie przybyłam z dobrych warunków. Ja nie miałam domu. Trafiłam tam z oddziału partyzanckiego, z lasu. Jakiś czas żyliśmy w ziemiankach. Byłam dostosowana do warunków, które mnie spotkały w obozie.
Lidia Maksymowicz: Był ze mnie mały, doświadczony partyzant
W białoruskich lasach nauczyła się pani, że lepiej być posłuszną i nie okazywać emocji. Tak łatwiej przetrwać.
Nie uczono mnie ani piosenek, ani zabaw, które się dziecku należą. Zawsze musiałam siedzieć cichutko, dlatego w obozie byłam taka zdyscyplinowana. Inne dzieci, które się czegoś domagały, krzyczały albo chciały biegać, dostawały baty. A ja zawsze umiałam się dostosować do sytuacji.
Nosiliście w sobie takie emocje i uczucia, jak my dzisiaj – kilka pokoleń młodsi. Brutalne rozstania z bliskimi były dla was tak samo bolesne, jak byłyby dla nas dzisiaj… Jak ludzie ludziom mogli zgotować ten los?
To jest wprost nieprawdopodobne, jak ci Niemcy musieli upaść nisko, skoro nawet małe dzieci trzymali w obozach i numer im na ręce nadawali jako więźniom politycznym. Opatrzność Boża nade mną czuwała – tylko temu zawdzięczam. I mojej mamie, która z narażeniem życia czołgała się pod barak. Mogła być w każdej chwili zastrzelona. Trzeba ją podziwiać.
Pani mama przebywała w innym baraku. Ale kiedy tylko mogła, zakradała się po zmroku z jedzeniem. Co pani pamięta z tych spotkań?
Twarzy jej nie pamiętam, tylko ręce, w których była cebula, kawałek chleba albo ziemniak. Ja to pochłaniałam, a mama musiała szybko zniknąć…
Dodawała pani otuchy?
Na samym początku, kiedy jeszcze byłyśmy razem, mama trzymała mnie na rękach podczas numerowania. Dlatego mam tak doskonale widoczny numer. Jako doświadczony mały partyzant nawet podobno nie drgnęłam. Wszystko działo się w prymitywny sposób – to przecież była tylko butelka z atramentem i igła. Ale tego faktu nawet nie pamiętam. Widocznie już byłam na to przygotowana. Mama zawsze mówiła: Cichutko, nie biegaj. Kiedy przychodziła z jedzeniem, powtarzała: Pamiętaj, jak się nazywasz. Ile mogło dziecko zapamiętać, to zapamiętałam. Ale mama mówiła, że byłam nadzwyczaj dobrze rozwijającym się dzieckiem. Widocznie – mówiła – jakaś Opatrzność Boża nad nami czuwała. Potem to się skończyło. Mama musiała się ze mną rozstać i pójść z marszem śmierci. W ostatnim dniu potrząsała mną i mówiła: Pamiętaj, jak się nazywasz, jak mama się nazywa, jak tata.
Lidia Maksymowicz: Zaklejałam numer plastrem. Żeby nikt mnie nie pytał
Po wyzwoleniu zaopiekowało się panią małżeństwo z Oświęcimia.
Zabrali mnie – tego małego, zawszonego, brudnego, śmierdzącego szkieleta – do swojego domu. Trzeba ich za to podziwiać! Zajęli się mną, nie wiedząc, jak się do tego zabrać. Po pierwsze, nakarmili mnie jakąś zupą. A ja w nocy dostałam skrętu kiszek. Bardzo długo wspominali, że moja przybrana mama boso po śniegu leciała po lekarza, bo widziała, że dziecko umiera. Lekarz potem co dzień przychodził, uczył ich, jak mają się zachowywać.
Była pani wtedy dziewczynką, która nie umiała nosić prawego i lewego buta, jeść sztućcami, spać w czystej pościeli.
To wszystko było nowością dla mnie. Jak nawet było coś do jedzenia, to jadłam ręką.
Za to świetnie bawiła się pani w chowanego!
Już się wszyscy „wyklepali”, poszli do domu, a ja dalej siedziałam w schowku. Tak potrafiłam się schować. To wszystko na mnie wpłynęło… Zaczęłam się wstydzić, bo nikt nie miał takiego numeru. Ciągle mnie rozpytywali, co to jest. Doszłam do wniosku, że chcę to wywabić. Ale moja mama powiedziała: Nie wolno ci tego zrobić, bo kiedyś to będzie dla ciebie wielka pamiątka i będziesz musiała o tym mówić. Nie rozumiałam wtedy, o co chodzi, ale zaklejałam to sobie plastrem. Żeby mnie nikt nie pytał.
Wiele lat zajęło pani, żeby zacząć ten numer odważnie pokazywać.
Tak… Zaczęło się, kiedy miałam osiemnaście lat. Moi koledzy ze szkoły przynieśli adresy biur poszukiwań. Wtedy poszukiwało się przecież wiele rodzin. Za ich namową napisałam list. Przyszła odpowiedź z Hamburga, że podejmują się tej sprawy. Trwało to trzy lata. Pytali o coś, potem kazali mi robić analizę krwi, potem zdjęcia z włosami podpiętymi wysoko, żeby było widać czaszkę i ucho. Wszystko porównywali z tym, co już mieli. W pewnym momencie napisali też do centralnego archiwum w Niemczech. Stamtąd przyszła im wiadomość, że więzień o takim numerze przybył ze Związku Radzieckiego. Mieli trop. Zwrócili się do biura poszukiwań w Moskwie. A że istniała żelazna kurtyna, to wieści ze Wschodu nie przechodziły na Zachód… Moja matka nie ustawała w poszukiwaniach, kiedy wróciła do swojej ojczyzny. Dowiedziała się, że wszystkie dzieci, które zostały wyzwolone w Auschwitz, zostały wywiezione do domów dziecka w Rosji. Po kilku miesiącach – była wyzwalana w Bergen-Belsen, w stanie skrajnego wyczerpania – mogła wyruszyć i poszukiwać mnie po wszystkich domach dziecka.
Lidia Maksymowicz. Jej spotkanie z rodziną stało się świętem w Związku Radzieckim
Pani cały czas wierzyła, że mama żyje?
Tyle zwłok tam leżało, kiedy wychodziliśmy z obozu… Powiedziano mi, że właśnie tam jest moja mama. Ale ja, że byłam na co dzień obyta ze śmiercią, zupełnie na to nie zareagowałam. Po prostu w tym czasie pogodziłam się z tym, że mamy nie ma. I trzeba pójść za tym kimś, kto wyciąga do mnie rękę. Była to proza życia.
Spotkałyście się z mamą po siedemnastu latach, o czym na wielką skalę informowały ówczesne media. Stała się pani atrakcją Związku Radzieckiego.
To było coś niebywałego. Kiedy dowiedziałam się, że mama żyje, poczułam żal. Jak to: ona żyła i mnie nie poszukiwała? Jak mogła? Skąd mogłam wiedzieć, że mama żyje w takim kraju, w którym była prześladowana za to, że ośmieliła się żywa wrócić. I jeszcze dziecko zgubiła. Wzywali ją na przesłuchania, bardzo ciężko jej było. Dopiero od niej się dowiedziałam, jaka była prawda. Wtedy umarł ten żal do niej. Ale relacje matki z córką już nie mogły się odrodzić. Zostałam właściwie wyrwana z tych korzeni, wychowana w innej kulturze.
Spotykałyście się do jej śmierci?
Tak, przyjeżdżała tutaj. A jak zaczęła chorować, ja jeździłam częściej. Zmarła, dożywszy siedemdziesiątego roku życia.
Kiedy w latach sześćdziesiątych odnalazła pani rodzinę, okazało się, że ma pani młodsze siostry.
Urodziły się po wojnie. Żyją niedaleko Odessy, ale dawno się nie widziałyśmy – nie mogę ani siebie narażać, ani ich. Czasem tylko porozmawiamy przez telefon, i to krótko, bo płacą za to bardzo dużo. Parę słów zamienimy. Zresztą nie jesteśmy tak zżyte, jakbyśmy razem się chowały.
Dziewczynka, która nie umiała nienawidzić i jej spotkanie z Franciszkiem
Czuje pani żal, że wszystko się tak potoczyło?
Czasem pada pytanie: Czy pani nie chce zemsty? Czy pani nienawidzi? A ja mówię: po pierwsze, kiedy byłam dzieckiem, to nie znałam takiego uczucia, ponieważ godziłam się z tym wszystkim, co mnie spotyka. Nie mogłam, nie znając innego życia, tego ocenić. A teraz, gdybym nienawidziła, nosiła gorycz w sercu… to ja bym była bardziej chora. Nie mogłabym żyć normalnym życiem. Dlatego ta książka nosi taki tytuł.
Książka powstała szybko, po zaskakującym spotkaniu z papieżem. Zdjęcie, na którym Franciszek całuje pani obozowy numer, obiegło świat.
W życiu bym się nie spodziewała, że mnie coś takiego spotka! To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Dopiero potem zaczęłam myśleć, co to za gest. I uznałam, że jest hołd dla tych wszystkich dzieci, które zginęły w różnych okolicznościach II wojny światowej. W życiu nie pomyślałabym, że coś takiego się wydarzy. To był szok nie tylko dla mnie, dla wszystkich. Do dzisiaj mam to w pamięci. Spotkałam się potem z papieżem jeszcze drugi raz – wtedy wręczyłam mu książkę.
Co pani chce tą książką przekazać?
Sprawa dzieci przez lata była pomijana. Ja też nie odważyłam się sama pisać. Ale kiedy po geście papieża zwrócił się do mnie watykanista Paolo Rodari, jak gdyby coś mnie oświeciło – trzeba coś jeszcze zrobić, żeby pozostawić po sobie wspomnienie tych strasznych czasów. Po to, żeby to już nie powróciło. Mówię zawsze młodym, żeby docenili czas, w którym żyją, że mogą się uczyć, podróżować, spełniać swoje marzenia. Co całemu wojennemu pokoleniu nie było dane. Bo nie tylko w obozach, ale ludzie cierpieli wszędzie. A jakby się to jeszcze mogło powtórzyć, to jeszcze by gorzej było, bo teraz przecież by chyba była masowa zagłada.
Do tego ludzie są chyba trochę słabsi…
Chyba tak.
Historia może się powtórzyć?
Nigdy nie wypowiadam oceny politycznej – bo to jest poza mną. Obserwuję tylko to wszystko, co się dzieje, i to jest naprawdę niepokojące. Ale na ile mogę, na tyle – tym swoim opowiadaniem i książką – robię wszystko, żeby to się już nie powtórzyło. Trudno powiedzieć, jaki to odniesie skutek. Jeszcze nas, ostatnich Mohikanów, trochę zostało, i robimy, co możemy. Jak my odejdziemy, to zostaną już tylko wspomnienia.
Śmierć, która jest częścią życia
Zapytałam kiedyś byłego więźnia obozów koncentracyjnych, czy boi się śmierci. Odpowiedział, że nie ma się czego bać. Przecież pójdzie do nieba – bo w piekle już był.
Ja to samo mówię! Ja jestem od dziecka zaznajomiona z tą śmiercią, co siedziała obok mnie. Każdego dnia wyciągali od nas zwłoki dzieci, które nie wstały na apel. Skreślano z listy i na wóz wrzucano. A my z powrotem do baraku.
Śmierć była częścią życia.
Umierali moi przybrani rodzice, umierał mąż – ja zawsze sprężam się, wszystko załatwiam po kolei, co potrzeba. Jak tato mocno chorował, zbudowałam grobowiec. Wszyscy mówili: Czyś ty zwariowała? Jeszcze nikt nie umarł. A ja: Muszę. Bo nadejdzie zima i kto będzie kopał grób? Wszyscy byli zdumieni. A ja zachowuję się racjonalnie w stosunku do tego, co może mnie spotkać. Zawsze muszę też mieć dwa kilo mąki, dwa kilo cukru. W obozie też tak było – jak się zdobyło kromkę i zaraz się jej nie zjadło, to się ją chowało.
Wciąż ma pani czasem ochotę schować kęs jedzenia w restauracji w serwetkę. Na zapas, na wszelki wypadek.
Nieraz to jest krępujące i się opamiętuję: po co? Przecież jedzenia jest pod dostatkiem.
Ma pani siłę wciąż i wciąż o tym opowiadać?
Opatrzność nade mną czuwa. To jest dar jakiś Boski – niemożliwe, żeby przeciętnie żyjący człowiek tyle doznał. Uważam, że nawet nie zasłużyłam na te hołdy w telewizji, parlamencie, u burmistrza Rzymu. Było to dla mnie bardzo trudne. Wszędzie trzeba było trzymać fason, jakoś wyglądać, sprężyć się, żeby nie popełnić błędu. Ale jestem zadowolona z mojego życia. W zasadzie można by mi pozazdrościć. Prawie wszystkie sanktuaria w Europie odwiedziłam. Mieliśmy księdza w mojej wsi, w Czańcu, który chciał ludziom trochę świata pokazać. Polecieliśmy nawet do Matki Boskiej do Guadalupe. Dużo świata zobaczyłam. Pan Bóg dał mi dobre życie. Dużo złego się wydarzyło także, ale to już powinno pójść w niepamięć.
Dopóki dam radę, będę o tym mówić. Przyjdzie taki czas, że nie dam rady. Każdy z nas gdzieś tam pójdzie – nie ma rady. Każdy, kto się urodzi, musi umrzeć.