Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Do tragedii w górskim pograniczu Argentyny i Chile doszło 13 października 1972 r. Samolot Fairchild FH-227 Urugwajskich Sił Powietrznych przewożący rugbystów urugwajskiej drużyny Old Christians Club i członków ich rodzin, wskutek złych warunków atmosferycznych i dezorientacji przestrzennej pilota rozbił się na wysokości ponad 3600 m. n.p.m. Spośród 45 osób na pokładzie katastrofę przeżyło ostatecznie 16. Dramat rozbitków uzyskał światowy rozgłos dzięki filmowi fabularnemu Alive, dramat w Andach.
69-letni dziś Gustavo Zerbino, w młodości jeden z rugbistów urugwajskiej drużyny z rozbitego samolotu, w dalszym ciągu mieszka w stołecznym Montevideo. Przy wejściu do jego domu wita gości wizerunek Matki Bożej z Guadalupe. Jak twierdzi Gustavo, towarzyszył mu on w każdym z miejsc, w których mężczyzna mieszkał. Sportowiec, który rozpoczął karierę w drużynie założonej przez zgromadzenie braci szkolnych, przez wiele lat grał w kadrze narodowej Urugwaju w rugby. Sięgał z nią nawet dwukrotnie po wicemistrzostwo Ameryki Południowej. Później zaś kierował jeszcze krajową federacją tego sportu. W międzyczasie pracował także jako... katecheta.
Mężczyzna przyznaje, że to właśnie "ziarno odporności" zaszczepione w prowadzonej przez braci szkole pomogło jemu i jego kolegom z drużyny przetrwać wśród lodowych szczytów. "Szczególnie nauczyli nas wartości. Lojalności, przyjaźni, solidarności. Mieszkaliśmy w tej samej okolicy, chodziliśmy do tej samej szkoły, wyznawaliśmy te same wartości, tę samą religię i uprawialiśmy ten sam sport. W górach stanowiliśmy drużynę nastawioną na jeden cel: przetrwanie. Zbudowaliśmy solidarną społeczność, w której dobra należały do wspólnoty. Pracowaliśmy ramię w ramię, tak jak uczyli nas bracia" - podkreśla Gustavo Zerbino na początku rozmowy z hiszpańską Aleteią.
"Stowarzyszenie" modlących się rozbitków
13 października minęła 50. rocznica tego, co świat uznał za tragedię, ale także za „cud w Andach”. Opowiadając nowym pokoleniom, co stało się z tą grupą Urugwajczyków, od czego Pan zaczyna?
Dla wszystkich rodzin, które straciły wtedy bliskich, to tragedia. Ale dla tych, którzy zostali ocaleni po 72 dniach spędzonych w górach, tamte wydarzenia to cud. Dla mnie to opowieść o miłości, solidarności, przyjaźni i powołaniu do służby, gdzie największą siłą, jaka według mnie istnieje, jest miłość. Bóg jest miłością.
W górach Bóg był obecny w osobie, która masowała ci stopy, abyś nie zamarzł na śmierć. Utworzyliśmy tam solidarne "stowarzyszenie", zwane „społecznością śniegu”. Każdego wieczora modliliśmy się do Matki Bożej . Prosiliśmy ją o siłę lub dziękowaliśmy za przeżycie kolejnego dnia, mimo że np. była nagła lawina i zginęło kolejne 8 osób. Byliśmy niezmiennie wdzięczni pomimo złych zdarzeń.
Pragnęliśmy też, aby żadne negatywne myśli nie "skolonizowały" naszych umysłów, mimo ciemności nocy. Żyliśmy w miejscu, które było piekłem. W porzuceniu, samotności, zimnie. Świat pozostawił nas na śmierć. Musieliśmy założyć, że życie lub śmierć zależą tylko od nas. Ale jednocześnie wiedzieliśmy, że nie damy rady przetrwać o własnych. Musieliśmy pracować nad pokorą, prosić Boga o pomoc. I oddać się służbie tym z nas, którzy czegoś potrzebowali.
"Wielokrotnie skarżyłem się Bogu..."
Istnieje wiele książek, filmów dokumentalnych, świadectw o tym, co wydarzyło się 13 października 1972 r. Przykładem może być książka napisana przez innego z ocalałych, Fernando ("Nando") Parrado pt. "Cud w Andach", w której jest Pan wspomniany kilka razy. Jest tam niesamowity fragment, który dotyczy pierwszego zderzenia samolotu z pasmem górskim. Miał Pan wówczas powiedzieć: "Jezu, Jezu, chcę żyć". Co pamięta Pan z tamtego momentu?
W trakcie lotu panowała niepewność, bo był to piątek 13-go. Panował bowiem przesąd, by w ten dzień się nie żenić i nie wsiadać na pokład. <śmiech> Moi koledzy śpiewali. Ponieważ nie czułem się komfortowo, poszedłem do kokpitu, aby zobaczyć, co się dzieje. Piloci pili mate. Gdy spojrzałem przed siebie, mijaliśmy góry. Jako że był to samolot turbośmigłowy, musiały mieć wysokość ok. 2 tys. metrów. Nagle przed nami pojawiła się góra, która miała ok. 3,5-4 tys. metrów. Pilot zorientował się, że coś jest nie tak. Odesłał mnie z kokpitu. Kazał nam zapiąć pasy i chwycił za wolant.
Chwilę przed przed pierwszym uderzeniem rozpiąłem pasy i chwyciłem się stojaka na bagaż. W takiej pozycji, czekając na "ostateczny cios", powiedziałem: "Jezu, Jezu, nie chcę umierać". Zamknęłam oczy. Wydawało mi się, że wszystko się zatrzymało. Myślałem, że nie żyję, bo w samolocie rozbijającym się z prędkością 600 kilometrów na godzinę nikt nie może przeżyć. Nagle po mojej twarzy spłynęła struga czegoś mokrego, otworzyłem oczy i zrozumiałem, że żyję.
W trudnych chwilach Jezus zawsze jest moim przyjacielem. Zawsze był przy mnie. Tylko ja czasem nie miałem ochoty go przyjmować. Częstokroć zwracamy się do Boga w trudnych chwilach lub by Mu podziękować. Ale długimi momentami, nierzadko z powodu pychy, zapominamy, że Bóg istnieje. Wiele razy tam w górach modliłem się do Niego, rozmawiałem z Nim, złościłem się. Skarżyłem Mu się, bo ginęli niesamowici ludzie. Ocaleliśmy z rozbitego samolotu, a potem przez radio usłyszeliśmy, że poszukiwania zostały odwołane. Później zasypała nas lawina, zabijając kolejne 8 osób. Scenarzysta tego filmu jest makabryczny, jest nim rzeczywistość.
Wizja Boga, którą przyjąłem w dzieciństwie, była wizją Boga karzącego. Boga, którego należy się bać, gdyż można spłonąć w ogniu piekielnym. Tymczasem w górach spotkaliśmy innego Boga, kochającego. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, był z nami, towarzyszył nam. Był w naszej miłości, solidarności, służbie. Bóg jest w każdym z nas i w naszych działaniach.
Bóg zaprasza na obiad
Był Pan wraz z Roberto Canessą, innym z ocalałych, jednym z pierwszych, którzy zaczęli opiekować się rannymi, obmywać ich rany. Czy zastanawiał się Pan kiedyś nad znaczeniem tego gestu?
Zawsze miałem wielkie powołanie do służby, a w górach byliśmy drużyną. W rugby grubi, wysocy, niscy, wolni, szybcy - wszyscy mają do odegrania swoją rolę. Przed wypadkiem przez trzy miesiące studiowałam medycynę, psychologię medyczną, biologię komórkową i statystykę. A po katastrofie musiałem zapewnić pomoc medyczną wraz z Roberto, który też miał za sobą pół roku zajęć anatomii. Carlitos Paez prowadził różaniec. Bracia Strauchowie koordynowali zadania zaplanowane przez kapitana. Każdy miał swoją rolę do odegrania. Wiedza, że w społeczeństwie trzeba odgrywać swoją rolę i być najlepszą wersją siebie w służbie innym, była tym, co pozwoliło nam przetrwać.
Musiałem być wówczas lekarzem, musiałem wspinać się po górach, musiałem odgrywać wiele ról, jak wszyscy inni. Ale nigdy nie zadaję sobie pytania o to, dlaczego coś robię. Nie tracę czasu na intelektualizowanie czy racjonalizowanie. Myślę, że życie jest dużo prostsze, jeśli wszystko robisz po prostu z miłością. Kiedy popełniasz błąd, musisz pozbyć się pychy, poprosić o przebaczenie. Gdy czegoś nie możesz, poproś o pomoc. A jednym z najważniejszych, a najrzadziej przez nas okazywanych uczuć, jest wdzięczność.
W życiu ważne jest nie to, co ci się przydarza, ale to, co robisz z tym, co ci się przydarza. To, że przekształcasz problemy w możliwości. Tam, w górach, nauczyliśmy się, że jedyną rzeczą, która daje rezultaty, jest działanie. Nasza historia to historia porażek i błędów. Nauczyliśmy się jednak, że nie ma czegoś takiego jak porażki i błędy. Jest nauka. Dlatego papież Franciszek mówi, by odważać się żyć, by nie bać się popełniania błędów i - metodą prób i błędów - naprawiania ich. Najgorszy jest dla mnie grzech zaniechania, nierobienie niczego ze strachu. Gdybyśmy nie zrobili nic ze strachu, bylibyśmy martwi.
Z gór wróciliśmy z poczuciem wielkiej łaski. Mimo tego, co się działo, byliśmy wdzięczni Bogu każdego dnia. Żyliśmy w akceptacji. Gdy walczysz z rzeczywistością, cierpisz. "Nauczyliśmy się", że bez względu na to, jak bardzo będziemy płakać i szaleć, wciąż będzie nam zimno, wciąż będziemy głodni. Nadal będziemy opuszczeni, nic się tu nie zmieni. Zrozumieliśmy, że zostaliśmy powołani do życia, aby się uczyć i realizować. Rozróżniać to, co istotne, od tego, co drugorzędne. Zrozumieliśmy, że każdy z nas ma do odegrania w życiu inną rolę, jak kolory tęczy. Jesteśmy ludźmi wyjątkowymi, niepowtarzalnymi i niezastąpionymi. Nauczyłem się, że jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, i że życie jest cudem, a śmierć tajemnicą. Ale "dyplomem" ukończenia szkoły życia jest śmierć.
Po raz drugi czułem, że umrę, gdy zostałem przysypany przez lawinę. Nie mogłem się ruszyć. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że ludzie obok mnie nie żyją, zginęli w ciągu kilku sekund. Ale ja jeszcze żyłem, jeszcze płytko oddychałem, trochę tlenu płynęło. Byłem bezradny, chciałam się ruszyć, ale nie mogłem, serce zaczęło mi szybko bić, miałem wrażenie, że płuca zaraz eksplodują. I w tym momencie poczułem, jak głos wewnątrz mnie mówi: "Uspokój się". To był mój wewnętrzny głos, którego zawsze słuchałem, gdy byłem dzieckiem. Powiedział mi on, że wiara w Boga jest jak zaproszenie na obiad. Deserem jest na nim śmierć. Ale to nie znaczy, że ten deser jest trucizną.
Pakt ciał
Wasza decyzja o spożywaniu ciał zmarłych, by nie umrzeć z głodu, wstrząsnęła światem. Czy był Pan jednym z tych, którzy od początku się na to zgodzili?
Byliśmy na wysokości 4000 metrów, bez jedzenia, porzuceni, nikt nas nie szukał. Wdrapując się po raz pierwszy na pobliski szczyt, ufaliśmy słowom pilota, że po drugiej stronie jest już zieleń. Tymczasem okazało się, że jesteśmy pośrodku pasma górskiego.
Gustavo Nicolich napisał w liście do swojej matki, siostry i dziewczyny: "Z głębi naszego jestestwa prosiliśmy Boga, aby ten dzień nie nadszedł, ale nadszedł. Musimy to przyjąć z odwagą i wiarą, bo jeśli są tu ciała, to dlatego, że Bóg je tu umieścił". A potem dodał jeszcze: "Jeśli jutro nadejdzie dzień, w którym będę mógł pomóc moim przyjaciołom swoim ciałem, uczynię to z wielką radością". Miał 19 lat.
Zawarliśmy pakt o miłości, o oddaniu ciała, jak pisał Nicolich. Ofiarował on swoje ciało, a następnego dnia już nie żył. Zginął w lawinie. Uczucie towarzyszące jedzeniu ludzkiego ciała jest niezwykle silne. Musieliśmy pokonać psychologiczne, fizjologiczne, religijne i kulturowe tabu.
Decyzja to zresztą jedno, ale też bardzo trudno ją wykonać. Ale nie mieliśmy nawet noża. A byliśmy jakby w zamrażarce, w której ciało jest jak marmurowy posąg. Kiedy jednak to zrobiliśmy, uznaliśmy to za coś najzupełniej normalnego.
Kiedy wróciliśmy, najpierw siły powietrzne, lekarze w szpitalu i Kościół chcieli nas chronić, powstrzymać. Mówili, że nie musimy o niczym opowiadać. Nie rozumieliśmy jednak, dlaczego nie możemy opowiedzieć o czymś, czego się nie wstydziliśmy. Byliśmy dumni z naszej decyzji.
Zaniosłem list Gustavo Nicolicha do jego matki, siostry i dziewczyny. Poprosił mnie o to. Przyjęły mnie bardzo dobrze. Spędziłem miesiąc dzień po dniu odwiedzając dom po domu. Oddawałem czyjś zegarek, różaniec, medalik, aparat fotograficzny, parę spodni, koszulę, kurtkę z klubowym herbem, aby każdej z matek powiedzieć, jak zginął jej chłopiec. Osobiście zobowiązałem się, że to zrobię. Czyniłem to z wielką dumą, że dotrzymuję słowa honoru. Było to jednak dla mnie bardzo wyczerpujące. Codziennie obcowałem z ludźmi, którzy zadawali mi bolesne pytania, którzy się załamywali.
Żyję dzięki moim przyjaciołom, którzy zginęli. Mogło być też odwrotnie. Kiedy jednak wróciliśmy, w jakimś sensie wróciliśmy wszyscy. Dla matek tych, którzy zginęli, również zakończyła się niepewność. Wiedziały już, że ich dziecko zmarło, kiedy zmarło i potrafiły przeżyć żałobę. Mój sześcioletni syn na pytanie, jak przeżyliśmy, odpowiedział kiedyś: "byli tak słabi, tak słabi, że aby wejść na górę, pożyczyli mięśnie swoich zmarłych przyjaciół".
Póki życia, póty nadziei? Nieprawda!
Z różnych relacji wynika, że przed ostatnią ekspedycją rozbitków, która sprowadziła ratunek, było kilka innych ekspedycji. W jednej z nich, nieudanej, również brał Pan udział. Ta grudniowa ekspedycja, która trwała ok. 10 dni, znana jest głównie z relacji wędrujących, Nando Parrado i Roberto Canessy. Jak jednak wyglądało Wasze oczekiwanie na ratunek?
Osobiście niczego się nie spodziewałem. Prowadzę życie przygotowując się na najgorsze i zawsze mając nadzieję na najlepsze. Ufałem Parrado i Canessie, którzy się przygotowali, mieli plecaki, śpiwory, rękawiczki, okulary, laski. Wierzyliśmy, że zrobią wszystko, co możliwe. W tym samym czasie, w ciągu 10 dni, kiedy ich nie było, zacząłem trenować, robiłem przysiady. Codziennie musiałem wstawać, pracować, leczyć ludzi. Musieliśmy szukać ciał, by ich nakarmić. Jak było słońce, trzeba było robić okulary, rękawiczki. Dzięki Bogu Parrado i Canessa wrócili.
22 grudnia 1972 roku nadszedł w końcu wielki dzień: dzień ratunku. Wyobrażam sobie, że Święta Bożego Narodzenia od tego momentu przeżywa Pan w szczególny sposób...
Kiedy nas ewakuowano, Canessa powiedział: „Łudziliśmy się, że spędzimy Boże Narodzenie razem, w górach”. Oczywiście oszukiwaliśmy się taką iluzją, czyniliśmy jednak przygotowania, by się wydostać. Istnieje takie powiedzenie, że póki życia, póty nadziei. Ale to nieprawda. Dopóki jest nadzieja, jest życie. Jest wielu ludzi, którzy żyją bez nadziei. Są oni martwi za życia. Trzeba żyć zachowując nadzieję. To jedna z rzeczy, o których mówi papież: abyśmy byli przekazicielami nadziei. Skracajmy wobec siebie dystans, abyśmy wszyscy mogli żyć we wspólnocie i harmonii.
Cud otwarcia serca
Sergio Catalán, chilijski pasterz mułów, to kolejny z bohaterów Pańskiej historii. To on wyruszył na poszukiwanie ratowników, gdy tylko udało mu się wymienić przez rzekę wiadomość z Parrado. Zmarł 11 lutego 2020 r., w święto Matki Bożej z Lourdes. Po katastrofie widział się Pan z nim kilka razy. Jedną z pierwszych rzeczy, które wówczas wypowiedział ten człowiek, było dziękczynienie złożone Bogu. Jakie miejsce zajmuje Sergio w Pańskim sercu?
Sergio był dla mnie jak ojciec. Przez wiele lat widywaliśmy się przy okazji rozgrywek sportowych. Kiedy skończył 90 lat, przez 10 dni jechałem konno przez Andy, aby go zobaczyć. Gdy zmarł, wsiadłem w samolot i pojechałem odprowadzić go w ostatniej drodze.
Gdyby Sergio nie posłuchał wewnętrznego głosu, który kazał mu porzucić bydło i wyruszyć po pomoc... Przejechał konno 160 kilometrów w ciągu 2,5 dnia, aby poinformować służby, że spotkał w górach dwóch mężczyzn. Ledwie był w stanie odczytać list, w którym Parrado napisał o Urugwajczykach i rozbitym samolocie, ale wyruszył na ratunek. To lekcja, że musimy robić 99% tego, co jest w naszym zasięgu, a w tym brakującym 1% Bóg pomoże.
Ten pasterz mułów otworzył swoje serce. Gdyby nie to, ratunek nie byłby możliwy. Każdy z nas staje przed decyzją, czy otworzyć swoje serce. Potrzeba nam "skrócić odległość" od umysłu do serca. Dlatego Jezus ofiarowuje nam swoje serce. Umysł musi służyć Bogu. Wierzę, że Bóg jest miłością i że Sergio usłuchał wewnętrznego głosu miłości, powołania do służby. Dla mnie to cud.
Szukajmy wspólnych celów
Nasze życie toczy się dalej, a w nim pojawiają się nowe "góry". Jedną z ostatnich była pandemia koronawirusa. Świat wydaje się wychodzić z tego kryzysu, ale jednocześnie wciąż pogrąża się w innych szaleństwach, takich jak wojna. Jakie przesłanie ma Pan do przekazania ludziom dziś, 50 lat po tym, co wydarzyło się w Chile, jako bohater jednej z najbardziej epickich i ukazujących ludzkie człowieczeństwo historii ubiegłego wieku?
Istoty ludzkie mogą wybrać dwie drogi: stać się częścią problemu lub częścią rozwiązania. Jeśli chcesz być częścią problemu, będziesz szukać wszystkiego, co negatywne, oceniać, krytykować. Sądzę, że świat osiągnął taką sprawność w autodestrukcji, że po naciśnięciu jednego guzika może nic z niego nie zostać. Jesteśmy więc w miejscu, które wymaga od nas autorefleksji.
Tam, w górach, wszyscy byliśmy równi, wspieraliśmy się jako społeczność. Stawialiśmy sobie wspólne cele. I dziś musimy szukać wspólnych celów. To muszą być takie cele, które pozwolą nam żyć razem, w szczęściu i harmonii. I ludzie, którzy nam przewodzą, muszą te cele podzielać.
Wierzę - a jestem optymistą - że ludzkość nie może już dłużej podążać drogą coraz większego rozłamu. Dlatego jestem wielbicielem św. Matki Teresy, która powiedziała: "Jeśli zostanę zaproszona na marsz przeciwko aborcji, nie pójdę, ale jeśli zostanę zaproszona na marsz na rzecz życia, pójdę". Trzeba być za odwagą, ale nie można zwalczać nienawiści nienawiścią. Trzeba roztopić nienawiść miłością, empatią, tolerancją, cierpliwością. Oraz radością, bo uśmiech to coś, co jest potrzebne, co cieszy ludzi.
***
13 października, w 50. rocznicę katastrofy lotu nr 571, w parafii pw. Matki Bożej Gwiazdy Morza, w stolicy Urugwaju Montevideo sprawowana była msza święta z udziałem ocalałych i rodzin ofiar. W trakcie nabożeństwa został odczytany list papieża Franciszka do uczestników. Ojciec Święty przyznał w nim, że również miewał w życiu swoje "góry" i poprosił o modlitwę.