Dwaj bracia poróżnieni na lata
Wojtek jest od Zbyszka młodszy o cztery lata. To ten brat, któremu, jak zawsze twierdziła rodzina „się udało”. Został marynarzem: rejsy po pół roku, potem po trzy miesiące, rzadko bywał w domu. Ale kiedy już był, to wszyscy traktowali go jak „króla”. Bo dzięki jego pracy udało się wybudować dom, wykształcić dzieci, a żonie powtarzano, że „z takim Wojtkiem to wygrała los na loterii. Lepszego nie znajdzie”. A Wojtek korzystał z życia, kiedy tylko mógł. Lubił się dobrze bawić, kiedy był w kraju to organizował imprezy, na które wszyscy (z wyjątkiem Zbyszka) chętnie przychodzili. Dusza towarzystwa. Zupełne przeciwieństwo brata.
Zbyszek pracuje, jak mówi, „na stoczni”. Raz ma więcej pracy, raz mniej. Jak to w życiu. Żyje raczej skromnie. Ożenił się, ale żona kilkanaście lat temu zaczęła chorować i musiała przejść na rentę. Jego wypłata i świadczenie żony nie były wystarczające, by dorównać poziomowi życia Wojtka. A Zbyszek całe życie czuł, że to właśnie musi robić. Rodzina przy każdej możliwej okazji ich porównywała i w tych zawodach on zawsze wypadał słabiej. Miał pretensje do brata o „lekkie życie bez problemów”. – Myślałem tak o nim, wie pani, jak to jest. Bo co on wiedział o prawdziwym życiu, ciągle wyjeżdżał, na wszystko było go stać, dzieci zdrowe, żona zdrowa – mówi po latach Zbyszek.
"Żaden nie powiedział, co mu leży na sercu"
Bracia nie mieli dobrych relacji już od dawna. Kiedyś, kiedy obaj byli w życiu w podobnym miejscu, lubili spędzać razem czas. Chodzili „na piłkę, piwko się razem wypiło”, a potem „wszystko się pokręciło”. A pokręciło się dlatego, jak dziś obaj przyznają, bo zabrakło normalnej, szczerej rozmowy i "niepotrzebna była ta zazdrość". – Żaden nie powiedział, co mu leży na sercu – mówi Wojtek.
A młodszemu bratu też leżało sporo. – Ciągle mnie nie było. To nie jest takie proste wyjeżdżać na tyle czasu. Nie widziałem, co się dzieje, jak mnie nie ma. Nie byłem w domu, jak dzieci maturę pisały, jak szły na studia. Jak żona miała w pracy problemy. Jak rodziców do lekarza trzeba było zawieźć. To chociaż jak przyjeżdżałem, to chciałem im to wynagrodzić. Najłatwiej było przez pieniądze. A miałem, to dawałem – mówi Wojtek.
– Wojtka wszyscy traktowali jak gościa. Bo ten lepszy brat przyjechał, to trzeba było koło niego skakać. A rodzicami to ja się zajmowałem, jak trzeba było. Żona mi się pochorowała, nikt mi wtedy nie pomagał. Miałem pretensje, przyznaję. Ale tak nie można żyć. Późno to zrozumiałem. A brata to w ogóle nie rozumiałem, chociaż mi go brakowało – mówi Zbyszek.
Pomogły żony i św. Józef
Wojtkowi też go brakowało, ale nie wiedział, jak tę relację naprawić. Padło między nimi wiele gorzkich, raniących słów. Pretensji. Oskarżeń. Było dużo emocji, dużo złości. Dużo za dużo. A potem konsekwencje. A te były tak samo gorzkie, jak wszystko to, co między nimi wybuchło. Bo i rodzice byli na nich źli, i żony mówiły, że między braćmi tak być nie może. I oni sami gdzieś głęboko czuli, że ta droga prowadzi donikąd.
I to właśnie ich żony, Basia i Monika, postanowiły za mężów odmówić nowennę do św. Józefa. Był grudzień zeszłego roku. – Potem nam powiedziały, że się modliły, bo już nie mogły patrzeć na to, że się do siebie tyle czasu nie odzywamy – mówi Wojtek.
Panowie nie rozmawiali ze sobą, choć widywali się na rodzinnych spotkaniach. Ich żony na szczęście nigdy nie straciły ze sobą kontaktu. Dlaczego postanowiły prosić o wstawiennictwo św. Józefa? – Basia mówi, że to był prawdziwy facet, który wie, jak się zająć takimi, jak my – mówi Zbyszek. I faktycznie wiedział. Bo po nowennie żony braci postanowiły, ufając w jego pomoc, zaaranżować spotkanie. Zbliżało się Boże Narodzenie i jak co roku trzeba było ustalić, kto i co może przygotować na wigilię. Panie stwierdziły, że tym razem będą ustalać nie przez telefon, a osobiście.
Miały się spotkać u Zbyszka i Basi. Wojtek przywiózł Monikę, a potem miał ją tylko odebrać. Jednak panie, i św. Józef, mieli inny plan. Basia wysłała Zbyszka ze śmieciami, wtedy, kiedy tamci dwoje dojeżdżali. Spotkali się przed blokiem. Monika wysiadła i oznajmiła im, że żaden z nich nie wejdzie do domu, dopóki nie porozmawiają. Był grudzień, na zewnątrz było zimno. Do tego Zbyszek był raczej lekko ubrany.
Monika poszła do Basi, zostawiając panów na mrozie. – Na początku nie wiedzieliśmy, co zrobić, ale tak naprawdę to chyba obaj chcieliśmy to skończyć i się pogodzić. Już za dużo czasu straconego. One nam pomogły, bo sami nie umieliśmy jeden do drugiego wyciągnąć ręki – mówi Zbyszek. – Wsiedliśmy do samochodu, bo na dworze było około zera stopni. Nie było wyjścia, trzeba było zacząć rozmawiać. Zbyszek zaczął – mówi Wojtek.
"Nasze Boże Narodzenie"
A jak zaczął, to już rozmowa popłynęła swoimi torami. Mieli o czym mówić. Na początku rozmawiali o tym, co u nich. Że Wojtek już nie pływa, że z Basią lepiej, ma nowe leki, że ostatnio na stoczni mniej statków do remontów, że córka po studiach dobrą pracę znalazła. A potem padło to najważniejsze słowo – przepraszam. Krótko i zwięźle, bez zbędnych wyjaśnień, bo przez lata już dobrze wiedzieli, o co im poszło. I żałowali, że pozwolili na to, by tak bardzo oddalić się od siebie.
– Monika mówi, że jak się modliły do św. Józefa, to były pewne, że on nam pomoże. Chociaż wiedziały też, że mamy ciężkie charaktery, ja jestem zawzięty. Ale modliły się o tej samej godzinie, chociaż w innych miejscach, i mówią, że ten pomysł z zostawieniem nas na dworze to on im podsunął. To było przed świętami, ale dla nas wtedy to było nasze Boże Narodzenie – mówi Wojtek.
A potem była wigilia. Pierwsza od sześciu lat, kiedy przy stole wszyscy ze sobą rozmawiali. I kiedy Wojtek i Zbyszek, jak kiedyś, przełamali się opłatkiem. Choć nigdy dotąd, przy dźwięku łamanego opłatka, nie popłynęły im łzy. Wtedy po raz pierwszy przełamało się coś więcej.