Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Miałam być dwa miesiące…
Piotr Dziubak (KAI): Jak znalazła się Pani na misjach w Mongolii?
Justyna Homa: Należę do wspólnoty ProMisja, która jest Stowarzyszeniem Katolików na rzecz Ewangelizacji i Misji. Praktycznie kręciłam się tam już od dziecka. Organizowaliśmy w Polsce różne akcje, m.in. ewangelizacje uliczne. Często czytałam też dwa periodyki: „Echo z Afryki” i „Misyjne Drogi”. Moim skrytym marzeniem był wyjazd na misje kiedyś w przyszłości. Do domu, w którym teraz mieszkam w Ułan Bator, przyjechało w 2002 r. z Polski małżeństwo: Małgorzata i Rafał Solscy. Misja jeszcze nie wyglądała wtedy tak jak dziś. Przez siostry Matki Teresy z Kalkuty poznali ks. Stephano Kim Seong-hyeona, pochodzącego z Korei Południowej, który był misjonarzem w Mongolii. Powiedział im, że będzie budował nową parafię i zapytał, czy chcieliby pracować razem z nim. Zamieszkali razem z ks. Kimem. Przyjechałam do Ułan Bator w 2010 roku, żeby im pomagać. Miałam być dwa miesiące, a jestem do dzisiaj.
Jak wyglądały te dwa miesiące w Ułan Bator?
To było zimą. Bardzo mroźną. Zdarzało się minus 40 stopni. Rafał i Małgorzata trochę się o mnie bali, więc nie odchodziłam zbyt daleko od domu, tylko do okolicznych sklepów. Wszystko wydawało mi się brudne, szare, ludzie pluli albo smarkali na ulicach, nie używając przy tym chusteczek. Przez pierwszy miesiąc widziałam sporo pijanych osób. W drugim miesiącu zaczęłam poznawać ludzi, którzy bardzo mnie ujęli swoim stylem bycia. Pomyślałam, że chciałabym tu jeszcze kiedyś wrócić. Pod koniec mojego pobytu ks. Stephano zapytał mnie, czy nie chciałabym wrócić na stałe i pracować.
Jako misjonarka?
Tak. Poprosiłam moją wspólnotę o modlitwę w intencji pracy na misjach w Mongolii. Przede mną było jeszcze półtora tygodnia w Ułan Bator. Byłam m.in. nauczycielką języka niemieckiego i mocno zakręcona na punkcie tego języka. Powiedziałam sobie, że jeśli spotkam kogoś z kraju niemieckojęzycznego, a przez poprzednie dwa miesiące szukałam takich kontaktów, żeby móc porozmawiać w tym języku, będzie to znak, że tutaj wrócę. W ostatnim tygodniu zdarzyło się takie spotkanie. Jechaliśmy do jurty na wesele jednej z pracownic naszego kościoła. Uroczystość odbywała się na dość wysokiej górze i samochód nie mógł tam podjechać. Po kolana w śniegu szłam w pożyczonych szpilkach i w sukience. Po imprezie dowiedziałam się o rekolekcjach dla misjonarzy i o tym, że mam tam być. Był ze mną jeszcze chłopak z Polski. Pojechaliśmy tam autobusem. Gdy dotarliśmy, okazało się, że rekolekcje się skończyły. Miałam focha na całego, że nas tam posłali i straciliśmy cały dzień. Okazało się, że siostra zakonna, z którą rozmawialiśmy, pochodziła z Austrii i mówiła po niemiecku. W ten sposób spełniły się moje oczekiwania. Poleciałam do Polski w lutym, a w kwietniu byłam już z powrotem.
Czas pustyni z Bogiem
Na ile inni pomogli Pani w pokonaniu trudów życia w Mongolii, m.in. surowego klimatu i trudnego języka?
Po latach pobytu zapomina się o tym. Minęło już 13 lat. Zaraz po powrocie ks. Kim wysłał mnie na miesięczny kurs językowy, co było czymś w rodzaju surwiwalu. Dramat. Nie potrafiłam zupełnie rozróżnić słów. Nie słyszałam słów, które do mnie mówiono. Umiałam wypowiedzieć jedynie proste wyrażenia. Pojechałam pracować na wsi. Byli tam sami Mongołowie. Miałam zarządzać grupą pracowników. Przez pierwsze tygodnie codziennie płakałam z niemocy. Z nikim nie mogłam się dogadać. Nie mogłam już wtedy jeść mięsa. Oni natomiast jedli tylko mięso. Musiałam sobie coś gotować. Wtedy nie było tylu produktów w sklepach co dzisiaj. Było zimno. Miałam pokój bez okna w jakimś kościelnym budynku. Pracownicy wykorzystywali fakt, że nie mówiłam po mongolsku i robili, co chcieli. Modliłam się, żeby to przetrwać.
Teraz myślę, że mimo wszystko ta sytuacja sprawiła, że jeszcze bardziej zżyłam się z Mongolią. Nauczyłam się szybko języka i przestałam zwracać uwagę na mięso. Zdarzało się, że zabijali krowę i w całości wnosili ją do naszego centrum, żeby oporządzić mięso. Dla mnie to była wręcz sytuacja hardcorowa. Starałam się modlić za moich pracowników, żeby opamiętali się w różnych sytuacjach, gdy ich zachowanie było nie do przyjęcia. Udało mi się przyzwyczaić do zimy. Na szczęście nie chorowałam. Po roku pobytu zdałam na prawo jazdy w języku mongolskim. Był to dla mnie trudny „czas pustyni” z Bogiem. Dzisiaj wspominam to jako coś cudownego. Gdy zaczęłam na dobre pracować w naszym centrum, pojawiła się młodzież i dzieci. Zaczęłam nawiązywać z nimi relacje. Widziałam jak bardzo chcą ze mną przebywać. Nie byłam już sama w tym wielkim budynku. Moi pracownicy bardzo się zmienili i zaczęli traktować mnie zupełnie inaczej.
W dotychczasowym życiu robiłam już chyba wszystko. Ładowałam węgiel. Woziłam do szpitali rodzące kobiety, niemowlęta, starszych. Teraz pracuję w parafii Najświętszej Marii Panny w Ułan Bator. Tu jest moja kotwica od wielu już lat. Na piśmie otrzymałam listę moich zadań i obowiązków. W parafii jestem odpowiedzialna za dzieci i młodzież. W każdy piątek mam spotkanie z grupą młodzieży. Kieruję też szkółką niedzielną. Zajmuję się koordynacją prac nauczycieli i planem zajęć. Dla osób, które przychodzą po raz pierwszy do kościoła, prowadzę kursy Alpha. Uczę też innych jak prowadzić te kursy. Przy parafii mamy świetlicę. Odpowiadam też za dzieci, które tam przebywają. Jestem też w Komisji ds. Młodych w Kurii naszej Prefektury Apostolskiej. Jestem odpowiedzialna za programy duszpasterskie dla młodzieży w naszych parafiach.
„Dlaczego, ciągle tu jestem”
Mieszka Pani i pracuje przy parafii, prawie jak ksiądz wikariusz.
Teraz jest łatwiej, ponieważ mamy dwóch księży. Mamy proboszcza i księdza, który nam pomaga. Wcześniej byłam też „odźwierną” w naszym kościele. Otwierałam go i zamykałam, gasiłam światła itd. Wiele nocy przespałam w kościele, bo trzeba go było pilnować.
O co pytają najczęściej misjonarkę Mongołowie?
Pierwsze pytanie to: czy mam męża i dzieci oraz ile mam lat. To są zawsze pierwsze pytania Mongołów do mnie. Wiele osób pyta, dlaczego zdecydowałam się na coś takiego. Myślę, że oni nie mogą zrozumieć, że można poświęcić życie na bycie w Mongolii. Nie pytają, dlaczego tu przyjechałam, ale dlaczego ciągle tu jestem. Marzeniem każdej młodej osoby jest wyjechać z Mongolii. Życie tutaj jest naprawdę ciężkie. Oni nie potrafią zrozumieć, że ktoś mógł zdecydować inaczej, przyjeżdżając tutaj. Ludziom tutaj wydaje się, że Europa, generalnie Zachód, to kraina marzeń. Samotne życie tutaj, robienie czegoś dla miejscowych ludzi, którzy niekoniecznie są za to wdzięczni, bo pewnie nie rozumieją motywacji mojego działania, to dla wielu niezrozumiałe działanie.
Mała rodzinka
W tym roku dużo się mówi i pisze o synodzie na temat synodalności. Jak to wygląda w Mongolii?
Jesteśmy bardzo małym Kościołem. Przez 30 lat ochrzczono w Mongolii 1400 osób. Niedawno była 30. rocznica istnienia Kościoła katolickiego w Mongolii. Tu każdy zna każdego. Praktycznie znam wszystkie osoby chodzące do kościoła. Jesteśmy małą rodzinką.
Wielu pytań związanych z synodem ludzie tu po prostu nie rozumieją. Wśród synodalnych pytań było, czy dobrze dogadujesz się z księdzem. Cokolwiek się tu dzieje to każdy przyjdzie i powie. Na przykład ktoś zapyta bezpośrednio biskupa, dlaczego dany ksiądz robi to i to. Tu nie ma potrzeby robienia jakichś podchodów, jeśli trzeba porozmawiać z biskupem, to się rozmawia. Wcześniej czy później i tak wszystko wychodzi na jaw w naszym mongolskim Kościele. Mongołowie nie mają żadnego problemu.
Co się zmieniło w ciągu 13 lat Pani pracy?
Przez wiele lat Kościół przyciągał ludzi poprzez pomoc społeczną. Przychodzili tu przede wszystkim ludzie biedni i oczekiwali pomocy. Uważali, że przychodząc na mszę św. będą coś dostawać, bo im się to należy. Wychodziliśmy do nich, żeby im pomóc. W ostatnim czasie zaczęli pojawiać się w kościele ludzie dobrze wykształceni i zaangażowani w życie społeczno-polityczne. Na kursie Alpha mam teraz dziewczynę, która tłumaczy literaturę amerykańską. Pracowała m.in. nad mongolską wersją książki „Obama” Jordana Petersona. Przez tego autora zainteresowała się Biblią. Najpierw poszła do protestantów, których jest tutaj bardzo dużo. Nie pasowało jej to. Przyszła do nas. Kolejną osobą jest bardzo znany w Mongolii filmowiec. Oni szukają wiary. Coraz więcej świadomych osób zaczyna szukać też prawdy przez duże „P”. Mongołowie niestety często płyną z prądem, a nie pod prąd. Na przykład w czasie pandemii dostali szczepionkę z Chin i za zaszczepienie się dostawali pieniądze. Nie wyglądało to ładnie. Nie stawiali sobie pytania: dlaczego za zaszczepienie ktoś daje mi pieniądze. Z pojawieniem się w tutejszym Kościele nowych osób szukających wiary widać, że coś się budzi w społeczeństwie. Nadal zaskakują mnie ludzie, którzy od dziecka chodzą do kościoła i cokolwiek by się działo, to oni są. To nie jest częsta rzecz w Mongolii.
„To nasz Giorgio”
Czy przyjazd papieża Franciszka do Mongolii coś tu zmieni? Wpłynie na coś?
Franciszek odprawi jedną mszę św., co będzie oczywiście wielkim, radosnym wydarzeniem. Bez wątpienia będzie to bardzo ważne wydarzenie w sferze polityczno-społecznej. Mongolski rząd na pewno z uznaniem odniesie się do Kościoła katolickiego i podkreśli, jak ważną rolę pełni życiu społecznym Mongolii.
A jak wyglądają relacje państwo – Kościół w Mongolii?
Tak sobie.
To, że w Mongolii, w malutkim Kościele, jest kardynał wpłynęło na coś?
Mongołowie chyba tego nie rozumieją, co to znaczy być kardynałem. Zdaję sobie sprawę, jak nasz kardynał byłby pewnie postrzegany w innych miejscach świata. Chyba dalej patrzą na niego tak, jak wtedy kiedy był proboszczem. Staramy się wytłumaczyć, że to jest ogromne wyróżnienie, ale oni ciągle tylko: „to nasz Giorgio!”.
Rozmawiał Piotr Dziubak