separateurCreated with Sketch.

Lekarz do zadań niemożliwych. Dr Grabowski o znakach od Boga i rzeczach najważniejszych

Doktor Paweł Grabowski
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Esprit - 01.10.23
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Nie ma czasu na rzeczy ważne. Bo trzeba robić rzeczy najważniejsze – to motto doktora Pawła Grabowskiego – założyciela pierwszego w Polsce wiejskiego hospicjum domowego, a następnie hospicjum stacjonarnego w maleńkiej Makówce na Podlasiu. Od wielu lat pomaga tam potrzebującym. W książce „Nie przyszedł do mnie anioł” opowiedział Agacie Puścikowskiej jak Pan Bóg działa w jego życiu i dlaczego warto stawiać Mu warunki. Przeczytaj premierowo fragment książki.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Proroczy sen?

Agata Puścikowska: Wierzysz w „znaki”?

Paweł Grabowski: W Boga, który czasem daje znaki. I rzeczy trudno wytłumaczalne dzieją się niekiedy również w moim życiu. Myślę zresztą, że każdy człowiek doświadcza sytuacji, które jakoś wpływają na jego życie, sporo zmieniają, w pewien sposób prowadzą, stają się drogowskazami. Czy to jest naturalne, czy nadnaturalne, to już nie mnie oceniać. Do sytuacji, które mnie spotykają, mimo że je widzę i odnotowuję, też mam pewien dystans. A wydarzenie, które jednak – w twoim odczuciu – było nadnaturalne i w tym sensie wyjątkowe? Nie mam sentymentów do snów. Podchodzę do nich na zasadzie „sen mara, Bóg wiara”. Nie miewam snów, które coś oznaczają. Niemniej jednak sen, który miałem w 1997 roku, w jakiś sposób jest dla mnie ważny. I pamiętam go wyraźnie.

Był… proroczy?

Musisz używać mocnych słów? Ale w tym przypadku może masz i rację. Był rok 1997. W pewien sposób dla mnie przełomowy. Miał to być mój ostatni rok w Krakowie, planowałem specjalizację w Warszawie. Szykowały się poważne zmiany w moim życiu. I którejś nocy przyśniło mi się, że byłem w żeńskim klasztorze. Takim surowym, zimnym, kamiennym. Wyraźnie pamiętam kamienne posadzki, chłód, jakieś witraże. Wokół chodziły mniszki – w różne strony, mijały się. Nie widziały mnie. Wszedłem do kolejnej sali i zobaczyłem, że na kamiennych marach leżała zakonnica. Nie znałem jej, nie zdawałem sobie sprawy, kim jest. Mniszki zaczęły przestrzegać: „Nie idź do niej, ona umarła”. Ja jednak podszedłem bliżej, bo wiedziałem, że mniszka żyje. Wziąłem ją za rękę. Ona wstała i wyszliśmy razem.

Kto to był?

Wtedy nie miałem pojęcia. Obudziłem się z dziwnym odczuciem. Ale tego samego dnia wyszedłem z domu i zobaczyłem „moją” mniszkę, jej twarz na plakacie na ulicach Krakowa. To był wizerunek świętej Teresy z Lisieux. Potem się okazało, że właśnie rozpoczęła się akcja informacyjna, kampania społeczno-religijna, bo Mała Teresa została ogłoszona doktorem Kościoła.

Ciary?

Trochę. Taka senna przygoda z mistycyzmem, a może zapowiedź ciągu dalszego: zacząłem stopniowo żyć duchowością karmelitańską. Czytać teksty świętego Jana od Krzyża, świętej Tereski. O tyle było to zaskakujące dla mnie samego, że o trzecim zakonie świętego Franciszka wiedziałem od dziecka. O duchowości karmelitańskiej, do momentu snu, niewiele lub wcale.

Podformowany w karmelu

Wstąpiłeś do trzeciego zakonu karmelitańskiego?

W Warszawie, gdy już mieszkałem na stałe, chodziłem na spotkania formacyjne do karmelitów na Racławicką. Przeszedłem pełen rok kandydatury. Potem składałem przyrzeczenia na trzy lata. Opiekunem wspólnoty był ojciec Edmund Wrzesiński – absolutnie wyjątkowy kapłan i człowiek, harcerz. Chodziłem więc na spotkania, modliłem się w duchu karmelitańskim, formowałem. I pewnie złożyłbym przyrzeczenie do końca życia, gdyby nie to, że zacząłem planować wyjazd na Podlasie.

A w czym tu przeszkadza Podlasie?

Nie byłbym w stanie regularnie jeździć na spotkania, pozostawać w konkretnej formacji. To nie miało sensu z doskoku. Ojciec Edmund był takiego samego zdania. Myślę, że trzeba albo coś robić z sensem i na poważnie, albo wcale. Nie miałem możliwości kontynuować karmelitańskiej formacji, więc postanowiłem, że pojadę na samotną walkę i już nie jako członek świeckiego karmelu.

Lecz uformowany w konkretnym duchu?

„Podformowany” raczej. Ale już absolutnym finałem i ciekawym doświadczeniem, które mnie i wzmocniło, i dało dalszą motywację do działania, były odwiedziny – już na Podlasiu – ojca Stanisława Filipka, paulina. To kapitalna, piękna postać, misjonarz na emeryturze. Przyjechał do mnie i mówi: „Wiem, że Mała Tereska jest dla ciebie ogromnie ważna”. I otrzymałem od ojca jej relikwie pierwszego stopnia. Będą znajdowały się w naszej hospicyjnej kaplicy.

Doktor Paweł Grabowski

Dwa warunki postawione Bogu

To, co mówisz, to jest mocne świadectwo prowadzenia przez Pana Boga. Opowiedziane bez wielkich słów i napuszenia.

Mam nadzieję, że bez wielkich słów i że nie brzmi to zbyt górnolotnie. Nie chciałbym, żeby potem, gdyby mi się zdarzyło popełnić (jak to bywa w życiu) jakąś głupotę, komentowano: „Mistyk wystygł. Wynik: cynik”. Nie jestem ani mistykiem, ani nie chciałbym zostać cynikiem. Czuję, że w jakiś sposób jestem prowadzony. Ale nie potrafię chyba tego do końca nazwać, a przynajmniej – nazwać głośno i publicznie. Mogę natomiast szczerze stwierdzić, że aby to wszystko, co robię, było możliwe, potrzeba ogromu wsparcia duchowego. Na każdym kroku tutaj, na Podlasiu, w mojej codzienności i pracy, toczy się walka duchowa. Na każdym kroku, przy każdym oddechu. Czuję to i widzę, doświadczam niemal namacalnie. Gdybym nie starał się żyć sakramentami i modlitwą, dawno bym już nie żył.

Duchowo czy fizycznie?

Może i tak, i tak? W tej pracy, tu, na Podlasiu, doświadczam spraw, o których nie śniło się i filozofom, i lekarzom. I ludziom – racjonalistom. A ja wiem jedno: bez Boga nie dałoby się tego ogarnąć.

Miałeś tego świadomość przed wyjazdem?

Intuicyjnie tak. Przed wyjazdem, jak już wspominałem, dość mocno kłóciłem się z Bogiem. Srożyłem, może i buntowałem, bo pewnie obawiałem się mimo wszystko przyszłości. I gdy byłem jakoś mocno wszystkim poruszony, rozdarty, postawiłem Bogu ultimatum, warunek. A w zasadzie – dwa warunki. Pierwszy to prośba o słowa, które będą mi tam potrzebne – wskazówki i drogowskazy. Niewątpliwie prowadzą mnie po Podlasiu na każdym niemal kroku.

A drugi?

Przypomniałem sobie i Panu Bogu, że jeśli On posyła gdzieś człowieka, to daje mu wsparcie w postaci… drugiego człowieka. Jeśli gdzieś walczy samotny wojownik, to w innym miejscu, za klasztornymi murami, oddana sprawie siostra zakonna modli się za niego. I w ten sposób go wspiera.  I zażądałem kategorycznie takiego wsparcia – jeśli w ogóle mam jechać i działać. Odpowiedź przyszła niemal od razu. Zadzwonił nieznany numer, odebrałem. I usłyszałem takie słowa: „Tu siostra Kinga, znajoma kazała mi do pana zadzwonić”. Parsknąłem śmiechem w słuchawkę, czym siostra się nieco stremowała. Przeprosiłem i wysłuchałem, o co chodzi: siostra dzwoniła w sprawach zdrowotnych (jest schorowana). Prosiła o poradę, którą dostała. Ale ja wiedziałem jednocześnie, że to właśnie ona! Otrzymałem wsparcie! Moja duchowa tarcza samotnego wojownika właśnie się do mnie odezwała, dzwoniąc na komórkę. I tak już zostało. Przez całe lata na Podlasiu jestem z siostrą w stałym kontakcie. Siostra jest mniszką klauzurową, rzadko wychodzi poza mury klasztoru. Modli się za mnie i ofiarowuje swoje cierpienia. Jest też dla mnie takim wsparciem ludzkim, dba jak o bliską osobę. Potrafię od niej dostać kategorycznego SMS-a: „Zjedz kolację”. Albo przypominajkę, gdy zarywam kolejną noc: „Idź w końcu spać”.

Ludzie są jak znaki?

Bywają.

A może są po prostu narzędziami w rękach Boga?

Kilka dobrych lat temu pojechałem na Cypr. To była taka – świetnie zorganizowana – pielgrzymka śladami świętego Pawła, oczywiście ze zwiedzaniem. Był z nami mnich prawosławny, Michał. Zwiedzaliśmy przepiękne miejsca, poznawaliśmy świętego Pawła w „naturalnym środowisku”. Wówczas też dowiedziałem się o świętym Heraklidesie, uczniu świętego Pawła. Zajechaliśmy na miejsce, gdzie święty Paweł miał być przywiązany do słupa i biczowany – spotkało go to, jak sam pisał w listach, wiele razy. Przybyliśmy. Modliliśmy się. I nagle, co było widokiem dość osobliwym, mnich Michał zadarł sutannę (riasę) do góry i kilkoma susami przeskoczył ogrodzenie, dobiegł do słupa biczowania i coś podniósł. Raz-dwa-trzy – i był z powrotem. W ręku trzymał… niewielki kamyk i był z siebie bardzo zadowolony. Potem namalował na nim ikonę Świętego Pawła. Specjalnie dla mnie.

Prezent od… samego patrona?

Możliwe [...].

Doktor Paweł Grabowski

„Umarł i urodził się na nowo”

Opowiedziałeś właśnie o kilku nadzwyczajnych sytuacjach, które wpłynęły na twoje życie, na decyzje i powołanie. A tymczasem w prasie od lat jak mantra powtarzana jest historia o „śmierci klinicznej doktora”, która „wszystko odmieniła” i wygoniła na Podlasie. W kontekście powyższych historii ta o „śmierci klinicznej” wydaje się… marginalna.

Marginalna może nie jest, ale rzeczywiście nie jest jedyna. Ta historia jest „prawie” prawdziwa, w mediach nieco skrócona i nie do końca trafnie zaakcentowana. Niewątpliwie jest moim doświadczeniem, ważnym momentem w życiu. Nie chciałbym jej jednak nadawać sensu większego i ważniejszego, niż trzeba. I nie jest tak, jak parę razy przeczytałem, że gdyby nie to konkretne wydarzenie, nie zdecydowałbym się na wyjazd na wschód […].  Kiedy pracowałem w Warszawie, w Centrum Onkologii, wykryto mi guzek w tarczycy. Kilkakrotnie lekarze ściągali jego treść, jednak dolegliwość powracała. I w końcu trzeba było wyleczyć to raz na zawsze. Zabieg, jaki mi zaproponowali, był w sumie krótki i prosty. Do guzka została wstrzyknięta substancja – jakiś rodzaj alkoholu. I nagle, nieoczekiwanie, nastąpiła ciekawa reakcja dojrzałego mężczyzny na ów alkohol: straciłem przytomność.

Z upojenia…

Żeby z upojenia! Właśnie nie wiadomo z czego, bo to była reakcja kompletnie nieprzewidywalna. Zemdlałem, długo nie odzyskiwałem przytomności. Koledzy lekarze stwierdzili wtedy, że coś jest nie tak. I wysłali mnie do szpitala na tak zwany test omdleniowy. Bardzo zresztą nieprzyjemne badanie: oplatają cię różnego rodzaju aparaturą i wywołują omdlenie. Żeby oczywiście sprawdzić, co się w organizmie złego dzieje. Kiedy po badaniu w końcu odzyskałem przytomność, i doprawdy nie wiedziałem, po jakim czasie, koledzy mieli nietęgie miny. Okazało się, że zatrzymała się akcja serca, przestałem oddychać. I w dużym skrócie: okazało się, że konieczne jest wszczepienie rozrusznika, bo są sytuacje, w których moje serce niebezpiecznie zwalnia. Niewygodna dolegliwość zagrażająca życiu.

Pomaga ci ten rozrusznik?

Ma to sens. W wielu wypadkach ratuje przed rozbiciem myśli, a nawet i głowy. Bez tego rozrusznika może zleciałbym wielokrotnie z piedestału. Lecz na razie trzymam się sztywno, bo jest na to stanowczo za wcześnie. No i wiesz, co dziesięć–kilkanaście lat nowe baterie.

„Umarł i narodził się na nowo” – można o tym wydarzeniu przeczytać…

Takiego mistycyzmu to tam nie było.

Światełka w tunelu nie zauważyłeś?

Nie. Ani nawet chórów anielskich nie słyszałem. Nie przyszedł do mnie anioł. Czarna dziura – w zasadzie to jedynie pamiętam. Pewnie świetnie by to zabrzmiało: „Zobaczyłem anioła, który powiedział: «Jedź, Grabowski, na wschód, odmienić życie swoje i innych»”. Ale tak nie było. Jednocześnie to był ważny czas. Po tym wszystkim, gdy doszedłem do siebie, poczułem, że nadal żyję. I żyję po coś. Mocno odczułem (bo w teorii to rozumiałem już wcześniej), że życie jest tak kruche i krótkie, że nie ma czasu na rzeczy ważne.

Rzeczy najważniejsze

Chyba: „nie ma czasu na rzeczy nieważne”?

Nie ma czasu na rzeczy ważne. Bo trzeba robić rzeczy najważniejsze! To był też czas gorzkich refleksji: po co mi to wszystko? Po co mi takie, a nie inne, dotychczasowe życie? Po co mam „robić karierę”, która polega na nieustannych, małych kompromisach? Czy mi z tym naprawdę superdobrze i czy tak wyobrażam sobie siebie za lat dwadzieścia?

Więc pojechałeś na Podlasie robić rzeczy najważniejsze…

Tak na to patrzę: życie ludzkie jest kruche, a na świecie jesteśmy tylko przechodniami. I w tym miejscu muszę potwierdzić medialne doniesienia: poważny kryzys zdrowotny, jak go zwał, tak zwał, był jednym z czynników, które zaważyły na mojej decyzji o wyprowadzce z Warszawy, wyjeździe na Podlasie i założeniu hospicjum. Tylko tyle i aż tyle. Pomogły też inne znaki i drogowskazy, a także ludzie.

Nie przyszedł do mnie anioł

*fragment pochodzi z książki „Nie przyszedł do mnie anioł” Agaty Puścikowskiej i Pawła Grabowskiego, która ukazała się nakładem wydawnictwa Esprit.

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji Aletei.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.