separateurCreated with Sketch.

Trzy litery, które odmieniły życie bł. rodziny Ulmów. Czy żałowali?

Rodzina Ulmów na ławce przed domem
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Monika Górska - 10.12.24
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Krótkie słowo złożone z zaledwie trzech liter odmieniło losy całej rodziny. Czy Ulmowie żałowali tego słowa?
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Wiktoria i Józef

Mimo że słynąca z zaradnych gospodarzy Markowa jest wtedy jedną z największych wsi w Polsce, Józef swoimi talentami mógłby obdzielić wszystkich mieszkańców. Wiktoria, na pozór nieśmiała introwertyczka, z bliższym poznaniem ciepła i gościnna. I błyskotliwa! Jej bratanek wspomina, jak bez trudu pomogła mu rozwiązać i wytłumaczyć trudne zadanie z matematyki. Jej mama nigdy nie usiadła z nią do lekcji. Straciła ją, jak miała sześć lat.

Józef, wesoły, otwarty, kipiący energią i dusza towarzystwa jest przyjacielem jej brata. O dwanaście lat starszy, jednak szybko zdobywa serce Wiktorii. I już po kilku miesiącach biorą ślub. Na dzwonie kościoła św. Doroty, w którym idą do ołtarza, jest łaciński napis: „Póki mamy czas, czyńmy dobro”. Oni będą mieli na to dziewięć lat.

Jak on jest za nią! Życie ich nie rozpieszcza, ale w sobie i w Bogu zawsze znajdują oparcie.

We wsi wiedzą, że można do nich zapukać o każdej porze. A i wejść bez pukania też można. Po sadzonkę drzewka owocowego, słoik miodu, książkę czy dobrą radę. Taka rodzina społeczników. Do tańca i do różańca. Łatwo tam trafić, nawet po nocy, bo ich dom pierwszy we wsi ma prąd. Józek podłączył żarówkę do wiatraka i można było pochować lampy naftowe. Za to pojawiają się u nich kolejne nowości własnej produkcji: maszyna introligatorska, radyjko i aparat fotograficzny. Z roku na rok przybywa im książek, każda ozdobiona rodzinnym exlibrisem. I czarno-białych zdjęć, które dokumentują życie powiększającej się ku radości rodziców niemal każdego roku rodziny. A także całej wioski. 

Jedno krótkie słowo, które zmieniło ich życie

W swojej sfatygowanej od ciągłego wertowania książce „Dzieje biblijne Starego i Nowego Przymierza” Wiktoria albo i Józef podkreślają czerwoną kredką dwa fragmenty:

„Nie ma miłości większej od tej, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich”.

I drugi: „Przykazanie miłości”. – Miłosierny Samarytanin. Numer strony, u góry, w ich rodzinnej biblii jest otoczony kółkiem i zaczerniony ołówkiem, a niżej – przy tytule rozdziału widać jeszcze dopisane, podobno ręką Józefa, jedno krótkie słowo.

Trzy litery, które zadecydują o życiu Wiktorii, jej męża, i ich dzieci: Stasi, Basi, Władzia, Franusia, Antosia, Marysi. I tego siódmego, które poczyna się już w czasach, kiedy rodzina daje schronienie znajomym Żydom z okolicy. Ma się urodzić na wiosnę 1944 roku.

Wiedzą, że mogą zginąć. Wszyscy w czasie wojny wiedzieli, co za to grozi. A jednak dwudziestu dziewięciu Żydów znajduje u dziewięciu rodzin z Markowej, koło Łańcuta, gościnny dach. Najliczniejszą grupę przyjmują Ulmowie.

Może się modlili, żeby tym razem nikt do nich nie zapukał. Może chcieli odmówić. Może się obawiali, jak wyżywią w tych wojennych czasach, gdzie ledwo starczało dla dzieci, aż szesnaście osób. Może się bali, że ich wszystkich zabiją. Może rozważali większe i mniejsze zło. I nie chcieli ryzykować życia swoich dzieci. Może chcieli tylko spokojnie, normalnie żyć.

A jednak te trzy litery, napisane kiedyś ołówkiem w książce, która była ich biblią, dają im siłę. I mówią Saulowi Gold manowi, znajomemu handlarzowi bydła, który z czterema synami staje na progu ich domu i prosi o ratunek: tak.

I tym dwóm córkom tutejszego sklepikarza, Gołdzie i Layce, sąsiadkom, które błagają ich o pomoc, ta jedna ze swoją córeczką. Im także mówią: tak.

Tak po sąsiedzku. Zwyczajnie. Z troską. Z miłością. Bo są wartości ważniejsze dla nich niż życie. Bo Bogu się nie odmawia.

Wiedzieli, gdzie szukać

Od tamtej jesieni 1942 roku przez kilkanaście miesięcy żyją pod jednym dachem. W jednej izbie na dole ósemka Ulmów. A oni mają na strychu zrobioną kryjówkę, do której wchodzi się po drabinie. W dzień mężczyźni wspólnie nawet pracują przy garbowaniu skór, bo dom jest położony na uboczu i dobrze widać z niego drogę, jeśliby ktoś się nią zbliżał. Kobiety czasem razem gotują. A dzieci razem się bawią.

Każde modli się na swój sposób. A może modlą się razem? Albo Józef, jak to zrobił i jego sąsiad, dał im swój modlitewnik, żeby nauczyli się „Ojcze nasz... który jesteś w Niebie... i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Pewnie wieczorami czytają na głos książki albo czasopisma z nowinkami technicznymi, prenumerowane przez pana domu, i planują, co zrobią, jak już ta wojna się skończy.

O 4.30 nad ranem, 24 marca 1944 roku pod dom Ulmów zajeżdżają cztery furmanki żandarmów i granatowej policji. Łomot do drzwi, seria strzałów w sufit, ciężki tupot buciorów po szczeblach drabiny. Wiedzą, gdzie szukać.

Wystarczyło kilka słów człowieka, który nawet na początku pomagał w Łańcucie Goldmanom. Ale potem wygonił ze swojego serca miłość. A zaprosił chciwość. Jakiś czas wcześniej przyszedł do Józefa, niby żeby zrobić sobie zdjęcie. Podobno przyniósł nawet dzieciom cukierki. I wszystko dokładnie obejrzał.

Kilka śmiercionośnych słów.

On także potem od nich zginie.

Czy żałują „tak”?

Sufit jest podziurawiony jak sito. Zaczyna z niego kapać krew trójki Żydów ledwie wybudzonych ze snu. Pozostałą piątkę sprowadzają na dół. I tak zabijają wszystkich. Całą ósemkę. Ojca, kobiety i dzieci. 

Patrzy na to Wiktoria i Józef. Pewno mocno tulą do siebie przestraszone swoje dzieci: Stasię, Basię, Franusia, Władzia, Antosia. I najmłodszą Marysię, która jeszcze nie umie mówić. Pocieszają, ocierają im łzy, choć dobrze wiedzą, co się za chwilę stanie. Może choć dzieci oszczędzą? Jedyny Bóg wie, co Mu w tych ostatnich minutach mówią. Czy żałują swojego „tak”? Czy też szepczą: „Ojcze, przebacz im... i bądź wola Twoja”.

I co mówi im Ojciec.

Wiktoria jeszcze widzi, jak od kuli w głowę ginie jej mąż. Zaraz potem sama oddaje Bogu ducha. Oprawcy naradzają się przez moment, co zrobić z dziećmi.

– Zostawmy.

– Ale po co mają być ciężarem dla gminy?

Noc powoli zamienia się we wiosenny już dzień. Ale nie słychać ptaków. Kolejne serie wystrzałów rozrywają spokój poranka.

Gdzie był Bóg?

Jedna z mieszkanek Markowej wspomina:

– Ja pamiętam tamtą noc. Nie widziałam, ale słyszałam. Najbardziej przerażające było to, jak zastrzelili rodziców. Na całą wieś słychać pewnie było to, co ja słyszę do dzisiejszych dni – wołanie i płacz dzieci. Coraz cichsze. Tak, za każdym razem, kiedy rozlegał się strzał, wołania były cichsze, bo ich już ubywało. Aż wreszcie umilkły.

Jest piątek. Właśnie wschodzi słońce. Na ziemi, w kałuży krwi i błota, leży szesnaście ciał. Choć zabitych jest siedemnaścioro.

Gdzie był wtedy Bóg? Czy nie mógł ich uratować?

Był z nimi. Na krzyżu. Byli jedno. On w nich, a oni w Nim. W tej miłości, która życie swoje oddaje za przyjaciół. Oprawcy zgadzają się, by ich pochować w dwóch oddzielnych dołach, które każą wykopać mieszkańcom wioski. Kilka dni później pod osłoną nocy brat Józefa Władek z kilkoma innymi odkopią ziemię i powkładają ciała brata i bratowej oraz ich dzieci do czterech, zbitych z desek na dom, skrzynek. To wtedy zauważą siódme dziecko Wiktorii, które zaczęło wychodzić na świat. Choć nigdy go nie zobaczy.

Nie ma miłości większej od tej, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich?

A jak wielka to miłość, kiedy ktoś oddaje nie tylko swoje życie, ale i swoich najbliższych. W imię bycia człowiekiem.

Okładka książki „Zaufaj, puść i kochaj”

Miłość tylko z Boga

Jestem mamą. I bez wahania oddałabym moje życie za syna. Ale ryzykować jego życie za czyjeś inne życie? Taka miłość jest po ludzku niemożliwa. Nie do pojęcia. Nie do wytrzymania.

Taka miłość może być tylko z Boga.

I taka miłość zostaje uświęcona. I zostaje uświęcone ich męczeństwo. Po raz pierwszy w historii zostaje beatyfikowana cała rodzina – matka, ojciec i siedmioro dzieci. Stoją wszyscy razem, uwiecznieni na obrazie z boku ołtarza, w czasie beatyfikacyjnej mszy. Wygląda jak biało-czarna fotografia, której dodano kolor. Wokół ich głów dodano delikatną aureolę światła. A mnie najbardziej wzrusza to cienkie półkole światła, nad wystającym brzuchem ciężarnej Wiktorii. Święte dziecko, które, choć ma nazwisko, to jeszcze nie zdążyło mieć swojego imienia. Tu, na ziemi.

Błogosławieni, czyli szczęśliwi. Razem weszli do nieba. Otworzyli je sobie sami bezwarunkową miłością. Silniejszą niż strach.

Z pozostałych rodzin wszyscy ocaleją. Lęk nie zabił braterstwa. Nawet, kiedy dowiedzieli się o tragedii u sąsiadów.

Fragment książki „Zaufaj, puść i kochaj” Moniki Górskiej, Fabryka Opowieści. Aleteia objęła tę książkę patronatem.

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji Aletei.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.