Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Z Jarosławem Satałą, pracownikiem biurowym z Krakowa, rozmawia Jarosław Kumor.
Jarosław Kumor: Ty i Józef... Słyszałem z paru stron, że jest to dla ciebie – tak to nazwę – obfita relacja. To może tradycyjnie zacznijmy od początku.
Jarosław Satała: Zaczęło się dosyć niewinnie. Zetknąłem się z artykułem w internetowym wydaniu „Gościa Niedzielnego”. Było tam kilka świadectw, których wspólnym elementem była precyzyjna odpowiedź św. Józefa na bardzo konkretnie sformułowane prośby.
Miałem po tej lekturze odczucie dużego spokoju i ufności wobec Józefa. Zacząłem się od razu do niego zwracać z bardzo konkretnymi prośbami. Na początku wydawało mi się, że znalazłem sobie takiego świętego od załatwiania spraw.
To się udawało, ale z czasem zobaczyłem, że św. Józef prowadzi do głębszej relacji. Jest swego rodzaju pedagogiem, ma plan długoterminowy, plan, którego nie widzę z pozycji zwykłego człowieka tutaj na ziemi.
Jakie biznesiki załatwiałeś?
Proste. Pracowałem wtedy w pubie i np. wzywałem jego pomocy, gdy było blisko bójki. Z czasem dostrzegłem, że warto od bójek przejść do spraw poważniejszych, jak praca. Zawodowo przeszedłem więc drogę od sprzedawcy, przez pracownika fizycznego, budowlanego, do pracy biurowej z językiem obcym.
Powiedziałeś, że Józef okazał się dobrym pedagogiem. Co przez to rozumiesz?
On zawsze zaczyna z wizją końcową. Jest to coś, czego my na ziemi musimy się dopiero uczyć. U niego jest to naturalny sposób funkcjonowania.
Pewnego razu aplikowałem o pracę i pamiętam, że była to rewelacyjnie przeprowadzona i odbyta rozmowa. Obie strony – ja i rekrutujący – miały pozytywne wrażenia. Wyszedłem z tego biura z poczuciem: no to mam robotę załatwioną i oczywiście dziękowałem w sercu wiadomemu świętemu.
Parę dni później dowiedziałem się, że jednak tej pracy nie dostanę. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Wyrzucałem to Józefowi. Parę miesięcy później okazało się, że szef firmy, do której aplikowałem, zdefraudował bardzo dużą część środków i uciekł z kraju. Firma stała się niewypłacalna i mnóstwo osób straciło pracę.
Czyli bywałeś niesforny. Było więcej takich sytuacji, gdy wkurzałeś się na Józefa, a i tak wychodziło na jego?
Bo to jedną? Chciałem kiedyś kupić rower, który będzie mi służył na długie lata. Z zakupu byłem bardzo dumny, aż ktoś mi go ukradł spod domu. Poszedłem do Józefa z niemałymi pretensjami, bo byłem pewien, że mój nabytek był pieczętowany jego łaską. Nie dalej jak miesiąc później przyszedł do mnie pewien znajomy i powiedział: „Jarku, św. Józef chce, żebyś to miał”. I wyciągnął kopertę.
Oczywiście wzbraniałem się, ale on powiedział: “Nie, nie, to nie ode mnie. Święty Józef chce żebyś to miał” – powtórzył. Nie miałem wyjścia. W kopercie była dokładnie ta kwota, jaką zapłaciłem za rower. Kupiłem więc po bardzo dużej promocji o wiele lepszy rower niż ten skradziony i służy mi on do dziś.
Rozmawiamy o św. Józefie na okoliczność jego liturgicznego wspomnienia jako robotnika, rzemieślnika. Powiedziałeś już jak to było, gdy Józef załatwiał ci brak pracy. To teraz opowiedz jak to było, gdy tę pracę ci wyprosił.
Po powrocie z zagranicy (gdzie zresztą Józef również maczał palce w szukaniu przeze mnie pracy), straciłem pierwszą pracę w Polsce. Jeden z moich braci ze wspólnoty, do której wtedy należałem, zawiózł do św. Józefa do Kalisza mój list.
Napisałem tam bardzo konkretnie na jakiej pracy mi zależy, w jakim czasie od napisania listu chciałbym tę pracę otrzymać, jakie chciałbym zarabiać pieniądze, w jakim zespole chcę się znaleźć i jak długo chciałbym do tej pracy dojeżdżać. Potem udałem się do kościoła św. Józefa przy klasztorze sióstr bernardynek w Krakowie i tam złożyłem dziesięcinę z przyszłej oczekiwanej pensji.
Sam to wymyśliłeś?
Nie, to było w artykule, o którym mówiłem na początku. Od razu miałem poczucie, że ta dziesięcina to dobry instynkt. Mając poprzednie doświadczenia współpracy z Józefem, wiedziałem, że nie są to pieniądze wyrzucone w błoto. Dałem mu wtedy miesiąc na znalezienie pracy.
Po trzech tygodniach otrzymałem ofertę. Kiedy pani z działu kadr przez telefon wyliczała wszystkie warunki zatrudnienia, ja w głowie tylko odhaczałem elementy, które zawarłem w liście – jeden do jednego, nawet z lekką nadwyżką. Po trzech latach tę pracę straciłem, ale z odprawą w wysokości ponad półrocznych zarobków, więc wszystko odbyło się „na miękko”.
Odprawa, jak rozumiem, pozwoliła przetrwać do znalezienia kolejnej pracy. Długo szukałeś?
Owszem, miałem chyba wtedy jakiś kryzys, bo na dłuższy czas zapomniałem, że temat pracy zawierza się Józefowi – najlepiej listownie. Napisałem więc i zaniosłem tam, gdzie ponad trzy lata wcześniej zostawiłem dziesięcinę – siostrom bernardynkom. Nie czekałem długo, aż pojawiła się oferta zatrudnienia. Chyba nie muszę mówić, że zgodna z tym, co było w liście...
Mimo to jednak jeszcze nie dowierzałem, że rzeczywiście jest to praca od Józefa. Mój orędownik zaznaczył jednak swój wkład. W pierwszym miesiącu po zatrudnieniu zostałem wysłany na delegację na... Kostarykę. Pojechałem do stolicy tego kraju, która nazywa się… San Jose. Nie byłem w stanie uznać, że jest to jedynie zbieg okoliczności, a wątpliwości natychmiast odeszły.
Z kolei pod koniec zeszłego roku zacząłem szukać nowego zatrudnienia – na innych warunkach i w innym zespole. Zależało mi zwłaszcza na porannej zmianie. Przez pomyłkę wskazałem stawkę wyższą niż miałem powiedzieć rekruterowi i poszło – Józef zrobił swoje, bo dosłownie w dniu, w którym powstaje ten wywiad, dowiedziałem się, że zostanę zatrudniony na pożądanych warunkach i jako starszy specjalista, co w dotychczasowej firmie było dla mnie nieosiągalne.
Obfitość rzeczywiście jest tu dobrym słowem… A spotkałeś się kiedykolwiek z osobami, które mówiły, że nie otrzymały pomocy od świętego Józefa, mimo że o nią prosiły?
Nie. Zdarzało się, że u kogoś nie było odpowiedzi, a potem okazywało się, że Józef miał o wiele lepsze rozwiązanie niż to spodziewane, ale z zupełnym brakiem odpowiedzi jeszcze nigdy się nie zetknąłem.
Twoja historia z Józefem może mimo wszystko sprawiać wrażenie pewnego koncertu życzeń. Jak to widzisz w całokształcie twojej wiary?
Z czasem, dzięki obecności Józefa w moim życiu, nauczyłem się zaufania i życia z przeświadczeniem, że moje potrzeby są bliskie Panu Bogu. Jasne, że zatrzymanie się na „biznesach” z Józefem skutkowałoby brakiem relacji. Dzięki niemu doświadczyłem, że jest nade mną Ojciec, który troszczy się o mnie i troszczy się długoterminowo o mój rozwój.
Pod kątem historycznym i typu wykonywanej pracy Józef jest dla nas współcześnie dość odległą postacią. Nie przeszkadza ci to?
Ja św. Józefa postrzegam jako człowieka, którego pierwszą pracą nie była stolarka, ale opieka – i tak jest cały czas. Ze wszystkich miliardów ludzkich istnień, które chodziły kiedykolwiek po ziemi, Bóg, mając przegląd wszystkich serc, wszystkich dusz, wszystkich żyć, wybrał tego jednego konkretnego mężczyznę jako opiekuna najważniejszej rodziny w historii świata – rodziny, która wpłynęła na zbawienie ludzkości.
To jest wielka łaska, że swój zawód opiekuna Józef realizuje również w moim życiu. Wzrusza mnie, że postawa służenia i opiekowania się jest u niego absolutnie nadrzędna i – jak widać – doskonale ją realizuje.