Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Robert jest tatą piątki dzieci. Jego syn otarł się o śmierć. Nam opowiada o tym trudnym doświadczeniu i o tym, jak jego syn wyzdrowiał. „Wydarzył się wielki cud” – mówi.
Katarzyna Szkarpetowska: Do 6 roku życia przebywałeś w domu dziecka. Co spowodowało, że tam trafiłeś?
Robert Skassa*: Mama była chora, tata był narkomanem i lekomanem. Sąd ograniczył im prawa rodzicielskie. Do domu dziecka trafiłem jako noworodek, miałem kilka tygodni. Najpierw zostałem umieszczony w Domu Małego Dziecka w Kraśniku. Spędziłem tam pięć lat, chociaż przepisy stanowiły, że w tego typu placówkach dzieci mogły przebywać do lat trzech. Opiekunki mnie polubiły i nie chciały oddać (uśmiech).
Jak mały Robert odnajdywał się w miejscu, które – przynajmniej z założenia – miało stanowić namiastkę prawdziwego domu?
Pobyt w Kraśniku wspominam dobrze. Opiekunki okazywały mi dużo troski i zainteresowania. Jako cztero-, a następnie pięciolatek byłem najstarszy w grupie, więc inne dzieci uważały mnie za lidera i tak traktowały. W placówce w Kraśniku przebywał także mój brat Jacek, dwa lata młodszy ode mnie. Któregoś dnia jedna z pań pokazała mi noworodka. Powiedziała, że jesteśmy rodzeństwem. Nie zapamiętałem wtedy, jakiej płci było dziecko. Dorastałem ze świadomością, że mam dwóch braci lub brata i siostrę.
Z Kraśnika trafiłem do domu dziecka w Puławach i tam nie było już ani przyjemnie, ani spokojnie. Panowało prawo siły. Byłem najmłodszy, od wszystkich obrywałem. Pamiętam taką sytuację. Był grudzień, Mikołajki. Panie opiekunki podarowały mi wór prezentów. Byłem szczęśliwy, ale moja radość trwała krótko. Dwa dni później nie miałem już ani jednej zabawki. Starsze dzieci zabrały mi wszystkie prezenty, a gdy poskarżyłem się wychowawczyni, pobiły mnie.
Co czuje 6-letnie dziecko na wieść, że zostanie adoptowane?
Cieszyłem się, że będę miał dom z prawdziwego zdarzenia – taki, w którym panuje miłość. W którym jest troska, akceptacja, poczucie bezpieczeństwa. Tata adopcyjny był wdowcem, miał syna z pierwszego małżeństwa, natomiast z mamą nie miał dzieci. Postanowili, że zaadoptują dziewczynkę. Mama pracowała w urzędzie, przychodziła do domu dziecka na kontrole. Gdy powiedziała dyrektorce o swoich planach, ta – zamiast dziewczynki – przyprowadziła na spotkanie mnie. Dziś wiem, że to była łaska Boża.
Nowi rodzice zaczęli zabierać mnie do siebie na weekendy. Było mi przykro, gdy po dwóch dniach spędzonych z nimi musiałem wracać do domu dziecka. Każdy dzień był czekaniem… Pamiętam, jak całymi dniami patrzyłem na drzwi, z nadzieją, że za chwilę wejdzie któreś z nowych rodziców i mnie zabierze. Oczywiście wychowawczyni mówiła, kiedy po mnie przyjadą, ale ja czekałem każdego dnia.
Po jakim czasie zamieszkałeś z nimi na stałe?
Formalności trwały dość długo, kilkanaście miesięcy. Adopcja, w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie była możliwa, ponieważ rodzice biologiczni nie mieli odebranych praw rodzicielskich, a jedynie ograniczone. Sąd ustanowił nowych rodziców rodziną zastępczą dla mnie, ale w naszych relacjach to nic nie zmieniało, zwracałem się do nich „mamo” i „tato”. Wiele lat później sąd w końcu pozbawił rodziców biologicznych władzy rodzicielskiej, ale zostaliśmy już w formacie rodziny zastępczej.
Pobyt w jednym domu dziecka, potem w drugim, świadomość, że gdzieś są rodzice biologiczni, których nie znasz… Jak to wszystko wpłynęło na twoje dorosłe życie?
W dorosłe życie wszedłem ze sporym bagażem deficytów. Byłem przekonany, że Pan Bóg nie interesuje się moim życiem. Uważałem, że światem rządzą układy i pieniądze, na pewno nie miłość. Mimo że byłem mężem, ojcem, prowadziłem własną działalność gospodarczą, a więc pieniądze też były, to w sercu cały czas miałem pustkę. Zacząłem szukać samotności, uciekać w alkohol. Żona wtedy stwierdziła, że powinienem odszukać rodzinę biologiczną.
Byłeś na to gotowy?
Na początku nie chciałem szukać. Uważałem, że to nic nie zmieni, nic do mojego życia nie wniesie. Ale myślałem o tym. Którejś nocy nie mogłem zasnąć. Czułem się tak źle, że miałem ochotę wyskoczyć z okna. Nie chciałem żyć, po prostu. Podjąłem wtedy decyzję, że odszukam bliskich. Udało mi się zdobyć adres, pod którym zamieszkiwali rodzice biologiczni. Pojechałem tam. Sąsiedzi powiedzieli, że rodzice już nie żyją, ale że w tej samej miejscowości mieszkają moi dwaj bracia. Wiadomość o śmierci rodziców poruszyła mnie tak mocno, że nie miałem już siły na to, by spotkać się z chłopakami, ale podałem sąsiadom mój numer telefonu i poprosiłem, aby im przekazali.
Bracia odezwali się do mnie po kilku dniach. Spotkaliśmy się i postanowiliśmy, że odszukamy pozostałe rodzeństwo. Okazało się, że jest nas ośmioro: siedmiu braci i siostra. Jacek, którego pamiętałem z domu dziecka w Kraśniku, został zaadoptowany przez rodzinę z Pomorza.
To on dwanaście lat temu pomógł ci wrócić do Boga, odkryć Go na nowo?
Tak. Jacek należał wtedy do wspólnoty charyzmatycznej i pomagał przy egzorcyzmach. Sporo mi o tej posłudze opowiadał. Któregoś razu dostałem od niego książkę będącą zbiorem świadectw księży egzorcystów, którzy opowiadali o uwolnieniach za przyczyną Maryi. Po przeczytaniu tej książki uwierzyłem w nadprzyrodzone działanie Matki Bożej, a za tym przyszła też wiara w Jezusa. Poszedłem do spowiedzi i tak się zaczęło.
Pewnego razu pojechałem na narty. Gdy zjeżdżałem z jakiejś górki, moje serce wypełniła Boża miłość. W jednej chwili poczułem, jak dobry, kochający i czuły jest Pan. Pamiętam, że zatrzymałem się i przez kwadrans, albo i dłużej, po prostu płakałem. Tamto spotkanie z Bogiem, w pięknej, zimowej scenerii, sprawiło, że moja wiara ożyła.
Kilka lat temu w twoim życiu wydarzył się wielki cud, któremu towarzyszyło równie wielkie cierpienie. Twój syn, Kuba, otarł się o śmierć.
Dzień przed Wigilią, w nocy z 23 na 24 grudnia 2017 roku, miałem dziwny sen. Przyśnił mi się las rąk. Na początku myślałem, że to gałęzie, ale gdy podszedłem bliżej, okazało się, że to jednak ręce. W tym śnie słyszałem również szum. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że symbolizuje on modlitwę, którą kilka dni później wielu ludzi kierowało do Boga w intencji mojego syna.
W Wigilię Kuba poczuł się źle. Pojechaliśmy do znajomej doktor. Zbadała go i stwierdziła, że ma zapalenie płuc. Przepisała antybiotyk. Po powrocie do domu nie miał nawet siły rozpakować prezentów. Wziąłem go na ręce i zaniosłem do łóżka. Pierwszy i drugi dzień świąt spędził z nami. Mało jadł, przeważnie spał. Po świętach stwierdziliśmy z żoną, że Kubę powinien ponownie zbadać lekarz. W drodze do szpitala, widząc, że jego stan zdrowia pogarsza się, modliłem się o uzdrowienie. W sercu usłyszałem słowa: „Wszystko to będzie ma moją chwałę. Trzeciego dnia nastąpi przełom”. W szpitalu, po serii badań, okazało się, że Kuba ma ostre rozsiane zapalenie mózgu i rdzenia kręgowego. Diagnoza dosłownie ścięła nas z nóg.
Trzeciego dnia nastąpił przełom?
Nastąpił, ale w negatywnym tego słowa znaczeniu. Lekarka poinformowała nas, że stan syna pogorszył się i kolejna doba, a właściwie noc, będzie decydująca. Nie powiedziała wprost, że Kuba umrze, ale wyraźnie to zasugerowała. Ogarnął mnie żal. Zacząłem przypominać sobie chwile, kiedy grałem z Kubą w piłkę, nasze rozmowy, wspólne wyjazdy w góry... Stwierdziłem, że nie powinienem rozpaczać, ale uwielbiać Boga w tej trudnej, wydawać by się mogło: beznadziejnej, sytuacji.
Uwielbiać? Znalazłeś na to siłę?
Tak. Usiadłem przy łóżku syna i mówiłem: „Dziękuję Ci, Panie, za kolejny oddech Kuby. Dziękuję za każdą chwilę z nim”. Wieczorem musieliśmy z żoną wrócić do domu, bo w szpitalu nie można było nocować. Lekarz powiedział, że zadzwoni, gdy syn będzie odchodził…
Noc była okropna. Budziłem się co kilka, kilkanaście minut. W pewnym momencie usłyszałem dźwięk dzwonka telefonu. Wziąłem telefon do ręki, spojrzałem na ekran, ale okazało się, że nikt nie dzwonił. W tym samym momencie zauważyłem, że obok łóżka stoi postać. Wiedziałem, że jest to ks. Blachnicki. Powiedział: „Kuba będzie zdrowy”. I zniknął. Przez kilka następnych dni modliłem się o cud za jego wstawiennictwem, jednak nic spektakularnego się nie działo. Aż do 3 stycznia.
3 stycznia to dzień twoich urodzin.
Tak. Tamtego dnia miałem przy sobie słuchawki do telefonu. Siedząc przy łóżku Kuby, słuchałem przez nie konferencji wspólnoty „Zwiastowanie” z Łodzi. Była to konferencja o potędze imienia Jezus. O tym, że Chrystus jest Panem wszechświata.
W sali, w której leżał Kuba, był też pielęgniarz, który opiekował się nim 24 h na dobę. Gdy na chwilę wyszedł, położyłem na głowie syna rękę. „Niech nastąpi uzdrowienie. Niech ta choroba odejdzie. W imię Jezusa!”, prosiłem. W pewnym momencie po policzku Kuby popłynęła łza. Dla mnie to był znak. Odpowiedź z nieba, że wszystko będzie dobrze. W kolejnych dniach lekarze ponownie przeprowadzili badania i podjęli decyzję o wybudzeniu Kuby ze śpiączki farmakologicznej.
Powiedzieli też, że choroba dokonała ogromnych spustoszeń w jego organizmie i nie wiadomo, czy będzie mówił, chodził, reagował na jakiekolwiek bodźce ze świata zewnętrznego...
Tak, ale ja już wtedy miałem w sercu pokój. Powiedziałem do żony, że nie wolno nam tracić wiary i nadziei. Poszedłem na mszę, która była sprawowana w szpitalnej kaplicy. W trakcie przeistoczenia, gdy ksiądz podniósł hostię, powiedziałem: „Księże Blachnicki, Ty, podobnie jak ten kapłan, trzymałeś w rękach Pana Jezusa, a teraz jesteś przed Jego tronem. Obiecałeś mi, że Kuba będzie zdrowy”.
I 6 stycznia, w święto objawienia Pańskiego, Kuba odzyskał przytomność. Obudził się słaby fizycznie, ale – wbrew temu, co mówili lekarze – w pełni sprawny psychicznie. Po blisko dwóch tygodniach cierpienia, będącego dla nas próbą wiary, nadziei i miłości, objawiła się Boża chwała. Wydarzył się wielki cud.
*Robert Skassa – mąż Kasi, tata piątki dzieci. Informatyk i przedsiębiorca, który każdą wolną chwilę poświęca rodzinie oraz ewangelizacji. Duchowo związany z ruchem odnowy charyzmatycznej oraz Domowym Kościołem. Twórca kanału internetowego „Prowadzi mnie Jezus”. Pomysłodawca Wieczorów Chwały – comiesięcznych spotkań ewangelizacyjnych w Parafii pw. Świętego Józefa Robotnika w Wołominie