Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Zdanie „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” znają niemal wszyscy. To najchętniej wykorzystywany wers w pogrzebowych mowach i pożegnalnych epitafiach. Biorą go w ciemno influencerzy z Instagrama i księża rekolekcjoniści. Jedni i drudzy zgodni w tym, że nasz czas jest krótki, a rozstania z bliskimi trudne.
Ale kto z nas pamięta, że autor tych słów, ksiądz Jan Twardowski, w 1971 r. zadedykował wiersz Annie Kamieńskiej, która cierpiała po śmierci męża, a właśnie przy księdzu Janie przeżyła swoje nawrócenie. Natychmiast też odpowiedziała mu poetycką strofą. „Nikogo nie zdążyłam kochać, choć tak bardzo chciałam, jakbym miała kochać tylko puste miejsca… […], tak się śpieszyłam kochać i oczywiście nie zdążyłam” – pisała.
Mój podpis na piecu ks. Jana
Nie wiem, czy na kaflowym piecu w pokoju ks. Jana Twardowskiego został mój podpis. Minęło wiele lat, a ja stałam przy tym piecu jako licealistka, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Przestraszona sławą poety, przyjechałam do niego na Krakowskie Przedmieście, gdy zgodził się zaopiniować mój pierwszy tomik wierszy. Weszłam przez zielone drzwi, wdrapałam się po stromych, skrzypiących schodach i szybko okazało się, że tego człowieka nie trzeba się bać.
Ks. Jan był skupiony, bardzo skromny, ale szczery i otwarty. Nawet na chwilę nie błysnął mi w oczy blaskiem wielkiego poety. Był „od dawna obdarty z błyszczenia” – napisał w wierszu Nie przyszedłem pana nawracać. I napisał prawdę.
Umieranie
Był 18 stycznia 2006 r., niewielki pokój nr 106 w warszawskim szpitalu przy Banacha. Po godz. 15.00 zaczęła się msza święta odprawiana przez ks. Aleksandra Seniuka przy łóżku chorego, który leżał ubrany w stułę, przyjął Komunię, a ta okazała się być jego wiatykiem.
„W pokoju zaczynało się robić duszno, ale nikt nie chciał wyjść. Doszło do utarczek. [...] Ksiądz odchodził długo, ludzi zaczynały boleć nogi. W ruch poszły krzesła i ławeczki z korytarza. Widownia usiadła w kilku rzędach” – napisała o ostatnich godzinach życia ks. Jana Twardowskiego w biografii pt. Ksiądz Paradoks. Biografia ks. Jana Twardowskiego Magdalena Grzebałkowska.
Relacjonując wspomnienia obecnych przy jego śmierci, zaznaczyła, że ksiądz odchodził długo, a w pokoju stało kilkanaście osób i żadna nie chciała wyjść na korytarz, jakby umieranie poety mogło być widowiskiem, w którym wszyscy chcą wziąć udział. Zmarł o godz. 19.24, lekarz wyłączył aparaturę o 19.45.
Pozostawił ok. 30 zbiorów wierszy i prozy, poetyckich tomów i zbiorów. Czy jego wielkie przejście wyglądało jak w wierszu z 1997 r. Do księdza Baki, w którym pisał:
Stuk puk do nieba.
– Kto to?
– To ja.
Noc.
Święci już śpią na błękitnej trawce.
Za humor i trumienkę mam chrapkę
pocałować księdza Bakę w łapkę.
Ostatnie tygodnie
W 2005 r. przeszedł kolejny zawał. 29 listopada odprawił ostatnią mszę świętą w swoim mieszkaniu u sióstr wizytek i trafił do szpitala. Jeszcze na kilka dni wrócił do domu, ale znów wymagał hospitalizacji. Miał 91 lat, wiedział, że jego czas dobiega końca.
Ostanie tygodnie spędził w szpitalu, gdzie odwiedziło go bardzo dużo ludzi, bliższych i po prostu ciekawych jak się śmierć obchodzi z księdzem piszącym wiersze.
Wydawało się, że wszystko zaplanował – w testamencie wyznaczył spadkobierczynię, wskazał miejsce pochówku. Ale już się nigdy nie dowiemy, czy z obrotu rzeczy po swej śmierci byłby zadowolony.
Pragnął spocząć na Powązkach, które kochał i odwiedzał od dziecka – najpierw z ojcem, a potem z przyjaciółmi. Miał tam nawet wybraną kwaterę, stuletni grób nazywany pieszczotliwie „kawalerką”, gdzie w latach siedemdziesiątych umieścił płytę nagrobną rodziców pochowanych w Katowicach, a po jego śmierci przyjaciele mieli zostawiać orzechy dla wiewiórek. Jednak nie spoczął.
„Śmierć stanowiła dla niego jedynie epizodyczną ciekawostkę. Dlatego też w którymś ze swych tekstów sugerował, aby zamiast umarł mówić wymknął się naszym oczom” – mówił w homilii pogrzebowej abp Józef Życiński.
Ostatni wiersz – dla Jezusa
„Pogrzeb zaplanowano na piątek, 3 lutego, w Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. W betonowym, nieukończonym budynku, który tonął w błocie, na obrzeżach Warszawy. Tak zadecydował przełożony księdza Jana, kardynał Józef Glemp.
Ksiądz Aleksander Seniuk spytał kardynała Glempa o powód pochówku w Świątyni Opatrzności. Usłyszał: Ksiądz Twardowski na to zasłużył. Kiedyś ludzie to docenią” – pisała w biografii Magdalena Grzebałkowska.
Ale w dniu jego pogrzebu, gdy już trumna stała w kościele sióstr wizytek, z głośników płynął śpiew ptaków. Trele, jak z ptasiego radia, wypełniały świątynię. Czy się cieszył?
Jezu, ufam Tobie
Zamiast śmierci
racz z uśmiechem przyjąć Panie
pod Twe stopy
życie moje
jak różaniec
– napisał w ostatnim wierszu, który dyktował przez pięć godzin, leżąc na szpitalnym łóżku. „To był wiersz dla Jezusa” – wyznał Barbarze Wyszkowskiej.
Narodziny
Nie lubił mówić o sobie. Niemal w każdym wywiadzie powtarzał te same, oszczędne informacje. Chronił swoją prywatność, ale wcale nie dlatego, że miał coś do ukrycia. Uważał, że życie kapłana musi się różnić od życia świeckich i mniej wystawiać na publiczny ogląd. Miał w sercu – i w życiu – rodzaj klauzury, za którą nie wpuszczał ani dziennikarzy, ani kandydatów na jego biografów.
Urodził się w Warszawie, 1 czerwca 1915 r. Jego ojciec, Jan Twardowski, był inżynierem, radcą Ministerstwa Komunikacji. Matka, Aniela z Konderskich, zajmowała się domem. Oprócz Jana Twardowscy mieli jeszcze trzy córki: Halinę, Lucynę i Marię. Mieszkali przy ul. Elektoralnej, w czteropokojowym mieszkaniu.
W renomowanym Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego uczył się na prośbę ojca, który chciał, by został inżynierem. Ale szanse były małe, z matematyki Jan był najgorszy w klasie.
Powstanie
Już w 1932 r. zadebiutował na łamach „Kuźni Młodych”. Miał wtedy siedemnaście lat. Po maturze wybrał polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale na ostatnim roku w jego życiowe plany wdarła się wojna.
Pracę magisterską o Godzinie myśli Słowackiego obronił dopiero w 1948 r. Jak większość młodych, warszawskich studentów wziął udział w Powstaniu Warszawskim. Po latach rzadko o tym mówił, tłumił wspomnienia, jednak te, czasem, odsłaniały się w wierszach.
„Oddział, do którego z wybuchem wojny wciągnął mnie szwagier, rozbity został w pierwszych dniach sierpnia i tułaliśmy się po różnych grupach. Zostałem ranny w nogę, znalazłem się w szpitalu powstańczym i szczerze byłem z tej rany dumny, chociaż nie uważałem się, naturalnie, za żadnego bohatera. Byłem tak zachwycony powstańcami, że uwierzyłem, że jestem jednym z nich, ale nigdy w życiu nie mówiłem, że byłem żołnierzem, tylko że byłem w powstaniu” – wspominał.
Kapłaństwo
„Pewnej nocy, 1943 roku, nagle obudziłem się i chodziłem jak czapla po podłodze. Łaziłem z kąta w kąt po pokoju. Przyszła mi do głowy nieoczekiwana myśl, żeby zostać księdzem. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało” – pisał.
„Na moją decyzję wstąpienia do seminarium duży wpływ miało Powstanie Warszawskie. Zginęli w nim wszyscy moi bliscy koledzy, miałem wyrzuty sumienia, że nie zginąłem razem z nimi. Były to okoliczności sprzyjające innemu spojrzeniu na życie i swoją w nim rolę, ułatwiały otwarcie na taką decyzję, na usłyszenie głosu Boga. Miałem poczucie, że jestem dłużnikiem Pana Boga. Miałem taką potrzebę życia duchowego. Poza tym była wojna, okupacja” – dodawał.
Najpierw wstąpił do Seminarium Duchownego w Czubinie koło Błonia, później do Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. W lipcu 1948 r., dokładnie w rocznicę swojego chrztu, przyjął święcenia kapłańskie. Wkrótce napisał: „Własnego kapłaństwa się boję, / własnego kapłaństwa się lękam / i przed kapłaństwem w proch padam / i przed kapłaństwem klękam”.
Ksiądz od głupich dzieci
Na pierwszą parafię trafił do Żbikowa. Męczył się głoszeniem kazań, jeszcze nie miał wprawy. Wspominał nawet, że odwrócony tyłem do ludzi bał się, że wszyscy widzą, jaki jest brzydki i niezdarny. Czuł spojrzenia utkwione w jego plecach i odżywał, pełniąc obowiązki prefekta w szkole specjalnej w Pruszkowie.
To tu odkrył, że w każdym z nas jest przestrzeń przygotowana na spotkanie z Bogiem, a kluczem do jej otwierania jest bliskość, obecność i uśmiech zamiast długich nauk.
Uczniowie moi, uczennice drogie
Ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych (...)
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą
gwiazdką –
Ten od głupich dzieci
– pisał po latach.
Zielone drzwi u wizytek
Nie przyszedłem pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania
jestem od dawna obdarty z błyszczenia
(…)
po prostu usiądę przy panu
i zwierzę swój sekret
że ja, ksiądz,
wierzę Panu Bogu jak dziecko
– pisał w jednym ze swoich najsłynniejszych wierszy.
W 1959 r. został mianowany rektorem kościoła sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu 34 i pod tym adresem mieszkał aż do śmierci.
To tu przychodzili urzeczeni jego poezją studenci, wpadali po autograf czytelnicy, ale też ludzie, którzy zgubili Boga i nagle odkryli potrzebę rozmowy z kapłanem, który razem z nimi poszuka odpowiedzi na trudne pytania.
Przez lata wstawał wcześnie i siadał w konfesjonale już o szóstej rano, a penitentów nie brakowało. Często to właśnie jego wiersze, a nie kazania, ośmielały wadzących się z Bogiem, albo odrzucających nauczanie Kościoła, by przyjść i pytać, albo milczeć, bez ponaglania.
„Próbuję pisać takie wiersze, które nie byłyby manifestami. Lepiej niech nie nawołują i nie nawracają. Niech niosą swoje treści w łagodnym zawieszeniu, w zaufaniu w żarliwej otwartości na życie i jego powszednie sprawy. Niech podejmują dialog ze wszystkimi postawami. Myślę, że kto jak kto, ale poeta powinien być towarzyszem wierzących i niewierzących. Szukać tego, co łączy, a nie dzieli” – mówił.
I dodawał, że „Gdy ksiądz pisze wiersze, wychodzi poza getto religijne. Trafia do człowieka inaczej, niż tylko przez kazanie czy rekolekcje. Bo przecież są ludzie, do których tamte formy nie docierają”.
Dla kogo są te wiersze?
Na pytanie dlaczego i dla kogo pisze, odpowiadał: „Nie prowadzę dziennika. Swoje przeżycia, wzruszenia, spotkania ze światem i ludźmi zapisuję w wierszach. Są dla mnie rodzajem rozmowy, w której chcę coś przekazać z własnych przeżyć. Piszę tak, jakbym mówił do kogoś bliskiego. Dla mnie wiersz jest poszukiwaniem kontaktu z drugim człowiekiem.
W dzisiejszym świecie spotykam się z twórczością cenionych nieraz umysłów, zarażonych rozpaczą, relatywizmem, niewiarą, materializmem, postmodernizmem. W świecie niewiary próbuję mówić o wierze, w świecie bez nadziei – o nadziei, w świecie bez miłości – o miłości”.
I bardzo się starał, aby pisaniem nie tylko Boga nie obrażać, nie definiować na nowo, nie prowadzić z Nim pustego dyskursu, który tak lubią krytycy i badacze, ale by Go – choć wydaje się to obawą paradoksalną – nie zasłaniać.
Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy
kiedy układasz pasjanse z gwiazd
– pisał.
Wielka szkoła modlitwy…
Jeśli uznać, że od debiutu w 1932 r. pisał aż do śmierci – choć wiersze pisał tylko w wakacje, aby nie przeszkadzały w wypełnianiu kapłańskich obowiązków – to zmagał się z oporną materią słowa przez 74 lata!
W moim ulubionym zbiorze, który opracował jego wieloletni przyjaciel i historyk literatury, Waldemar Smaszcz (Wiersze o nadziei, miłości i wierze, edycja bibliofilska z 2000 r.), wiersze mieszczą się na 572 stronach, z czego tylko sześć utworów nosi tytuł Modlitwa, a mimo to niemal każdy z nich ma w sobie echo rozmów, które na co dzień ks. Jan prowadził z Bogiem. Nie ma w nich moralizatorstwa i litanijnych zachwytów – choć jest Litania do uśmiechu – ale są rady, których nie powstydziłby się wytrawny i wymagający kierownik duchowy. I kto wie, czy nie to ukryte w krótkich wersach kierownictwo nie jest jedną z największych zasług Jana od biedronki…
Pomódl się o to czego nie chcesz wcale
czego się boisz jak wiewiórka deszczu
przed czym uciekasz jak gęś coraz dalej
przed czym drżysz jak w jesionce bez podpinki zimą
przed czym się bronisz obiema szczękami.
zacznij się wreszcie modlić przeciw sobie
o to największe co przychodzi samo.
Korzystałam z książek:
Ks. Jan Twardowski, „Autobiografia. Myśli nie tylko o sobie. T. 1: Smak dzieciństwa 1915–1959”
Ks. Jan Twardowski, „Nie przyszedłem pana nawracać”
Ks. Jan Twardowski, „Wiersze o nadziei, miłości i wierze”
Magdalena Grzebałkowska, „Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego”
Waldemar Smaszcz, „Serce nie do pary. O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach”