separateurCreated with Sketch.

Ks. Gienadij: groźny jak niedźwiedź, w środku z wielkim sercem. Kapłan, który przez 20 lat nie wierzył?

GIENADIJ KOZLOV
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Anna Malec - publikacja 12.02.22, aktualizacja 12.11.2024
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Zmarł nagle, 4 lutego 2022, zostawiając trwały ślad w życiu wielu ludzi, których przybliżył do Chrystusa. Został pochowany na warszawskich Powązkach. Miał zaledwie 49 lat. Kim był kapłan, który nie wierzył przez 20 lat?

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.

Wesprzyj nasPrzekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

Jego historia to dowód na to, że Pan Bóg na z pozoru nieurodzajnej glebie potrafi zasadzić najpiękniejsze drzewa. Z silnymi korzeniami i pięknymi pąkami. 

Droga wiary ks. Gienadija nie rozpoczęła się standardowo. Został ochrzczony potajemnie, gdy miał 4 lata. Mama zabrała go do Rygi, w tajemnicy przed ojcem, bo w jego rodzinnym Homlu na Białorusi od wielu już lat nie było Kościoła... A potem Gienadij na blisko 20 lat przestał mieć z wiarą cokolwiek wspólnego. 

Nie wiedział, kim jest Jan Paweł II

Jaskółką zapowiadającą wiosnę okazał się przyjazd na misje do Homla księdza i dwóch rodzin – z Polski i z Hiszpanii. „Zacząłem pojawiać się na mszach świętych, choć w ogóle nie wiedziałem, o co w nich chodzi. Te rodziny uczyły nas podstaw wiary” – wspominał po latach ks. Gienadij.

Kiedy pierwszy raz trafił do Polski, nie wiedział, kim jest Jan Paweł II. A po spotkaniu z nim w Częstochowie, podczas Światowych Dni Młodzieży w 1991 roku, postanowił wstąpić do seminarium. „Po powrocie do domu zgłosiłem się do proboszcza, potem do seminarium, rzuciłem pracę i studia, czekałem na odpowiedź. W dniu urodzin dowiedziałem się, że zostałem przyjęty do Redemptoris Mater”. Jego powołanie było jednym z dwóch pierwszych powołań, będących owocem tych polsko-hiszpańskich misji. 

Tak rozpoczęła się jego droga walki o wiarę, którą przekazywał z ogromnym zaangażowaniem innym. Ale myliłby ten, kto by pomyślał, że teraz to było już „z górki”. Ks. Gienadij, choć był postawnym mężczyzną i sprawiał wrażenie raczej groźnego człowieka, był bardzo słabego zdrowia. Cukrzyca, nadciśnienie, arytmia, dwa zawały... Miał też swoje kryzysy, ale ponad wszystko stawiał miłość do Chrystusa.

Miał miłosierną stronę Boga

Jak mówią ci, którzy go znali, często wielu rzeczy po prostu mu się nie chciało... Ożywiał się, kiedy zaczynał głosić Słowo. Tak wspomina go Dariusz Kwiecień, katechista na Drodze Neokatechumenalnej, który od 2014 roku, wraz z ks. Gienadijem, prowadził katechezy dla dorosłych: „Bywał często w naszym domu, był tak zwanym dobrze poinformowanym optymistą. My czytaliśmy skrypty katechez, a on siedział i grał w kulki. Ale był bardzo cierpliwy, i przy swoim malkontenctwie zawsze miał dobre słowo. Jak mówił kerygmat to bardzo się ożywiał. Z ewangelizacji czerpał energię do życia. Nie chciało mu się, ale jak widział braci, to wstępowało w niego życie. Lubił żartować, miał taki tubalny śmiech. Choć był też samotnikiem”.

I był przede wszystkim normalnym człowiekiem, który rozumiał słabość innych, bo sam jej doświadczał. „Był bardzo życiowy, miał miłosierną stronę Boga. Sam czuł się grzesznikiem” – dodaje Dariusz Kwiecień.

Choć w obyciu czasem był szorstki, to do konfesjonału, w którym spowiadał, ustawiały się kolejki. „Wiedziałam, że mogę iść do niego z najgorszymi grzechami. Miałam pewność, że mnie nie oceni i nie odrzuci. Kiedy spowiadał, miał w sobie niespotykaną łagodność. Nigdy nie wyszłam z konfesjonału z poczuciem winy. Zawsze z doświadczeniem miłosierdzia i nadziei. Tak, jakby sam Chrystus tam siedział” – mówi Sylwia Galus, parafianka z parafii pw. św. Augustyna w Warszawie.

A Magda Gospodarek ze wspólnoty neokatechumenalnej, której ks. Gienadij był katechistą, dodaje: „Był bardzo prawdziwy w tym, co mówił, zwłaszcza kiedy dzielił się swoim doświadczeniem. Ujmował mnie swoją szczerością, mówił ważne rzeczy w taki sposób, że łatwo było je przyjmować, i – mimo swoich trudności – był wierny powołaniu miłości do Chrystusa”.

„Lubiliśmy słuchać Gienadija, bo on zawsze mówił, jak jest, a nie jak powinno być. Nazywał rzeczy po imieniu. Nie wmawiał, że wierzący powinien zawsze być radosny, że jak się pomodlę, to wszystkie problemy, trudności znikną. Ale wskazywał na krzyż jako na jedyne źródło siły, która pomoże wytrzymać cierpienie, gdy ono nadejdzie” – mówi z kolei Małgorzata.

I dodaje, że ks. Gienadij był dla niej przykładem skromnego, a jednocześnie zaangażowanego kapłana. „Widziało się w tym siłę samego Boga, bo Gienadij otwarcie mówił o swoich zmaganiach, o tym, że sam z siebie nie miałby siły wyjść do ołtarza. Zawsze poruszało mnie to, że gdy odprawiał mszę św. zmieniał się, jego głos nabierał miękkości, czułości, łagodności”.

Ponad wszystko kochał chorych

Ks. Walenty Królak, proboszcz parafii pw. św. Augustyna, w której ks. Gienadij spędził ponad 10 lat, podkreśla jego troskę o chorych i ogromną cierpliwość. „To, co było jego cechą charakterystyczną, to miłosierdzie do ludzi. Ostatnie lata ponad wszystko zajął się chorymi, których w naszej parafii jest dużo. Chodził do nich z sakramentami codziennie. I bardzo lubił tę posługę. Chorzy też go bardzo lubili. Ze swoim wyglądem robił wrażenie wielkiej, groźnej osoby, a potem widzieli, że jest bardzo ciepły wewnętrznie, ma wielkie serce i miłość do nich”. 

Tej miłości do chorych doświadczyła też Ewelina Dmowska, parafianka i członkini wspólnoty neokatechumenalnej. Kiedy poważnie zachorował jej tata, ks. Gienadij towarzyszył mu w tym czasie. 

„Kiedy kilka lat temu dowiedzieliśmy się, że mój tata jest umierający, rozpoczęła się ogromna walka, modlitwa, żeby tata chciał przystąpić do sakramentu spowiedzi, żeby chciał przybliżyć się do Pana Boga. I nadszedł taki czas, kiedy zgodził się na spowiedź. Przyszedł do niego właśnie ks. Gienadij. Mój tata mówi do niego: «Przepraszam, że nie mogę wstać». A ks. Gienadij odpowiedział: «Niech pan nie przeprasza, chorzy są skarbem Kościoła». 

Mój tata wtedy bardzo zaczął płakać, to było tak poruszające... To nie było spotkanie zwykłego chorego ze zwykłym księdzem. To było spotkanie człowieka, który bardzo pragnie miłości, z kimś, kto przyprowadził żywego Chrystusa. Ks. Gienadij, jak każdy z nas, zmagał się z różnymi trudnościami, ale oddawał swoje życie, żeby każdy z nas był bliżej Chrystusa. Rozmawiałam z nim już po śmierci taty. Ks. Gienadij mnie umacniał, mówił, że tata jest już w dobrym miejscu. I wiem, że on naprawdę w to wierzył” – mówi Ewelina. 

Dodaje, że to był ksiądz od przeprowadzania ludzi do nowego życia. W wielu wymiarach. Nie tylko wtedy, kiedy przygotowywał chorych do tej już ostatniej drogi, ale też podczas każdej spowiedzi, i podczas przygotowań narzeczonych do ślubu – bo to też przecież początek nowego życia. „Narzeczeni naprawdę z chęcią go słuchali. Ostatnio pytali, jak się czuje, jak się ma, i to nie wynikało z jakiejś ciekawości, tylko z tego, że on ich naprawdę przyciągał tym, co mówił".

Jak zaprowadził do ołtarza dwoje starszych ludzi

Ta troska o małżeństwo i o rodziny faktycznie była dla ks. Gienadija ważna. 

W dniu ślubu, 23 stycznia 2021 roku, Marek miał 70 lat, a Lucyna 65. Od dawna żyli na tak zwaną „kocią łapę”. Marek, gdy poznał Lucynkę – bo tak o niej mówi, był wdowcem. Ona – rozwódką. On na początku znajomości powiedział, że ślub jest dla niego ważny. Kiedy w 2013 roku zmarł mąż Lucyny, Marek się oświadczył. Jednak Lucyna nie przyjęła pierścionka z entuzjazmem. „Nic mi na to nie odpowiedziała. Nie była przekonana. A ja od dziecka miałem wbite do głowy, że Bóg jest tym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Miłości i miłosierdzia w tym nie ma. A zło to było właśnie nieprzestrzeganie przykazań, czyli to nasze życie bez ślubu. Poszedłem, zdenerwowany na nią, z tym całym problemem do Gienadija” – opowiada Marek. 

„Mówię do niego: «Mam taki problem, żyję na kocią łapę od wielu lat, w tej chwili oboje nie mamy przeszkód, żeby wziąć ślub, ale ona nie chce. Może ja powinienem ją zostawić?. A on na mnie popatrzył i odpowiedział: I ty po tylu latach bycia z nią teraz mówisz, że chcesz ją zostawić? Powinieneś się modlić i zastanowić, dlaczego ona ma takie obawy. Może powinieneś coś w sobie zmienić?». Te jego słowa mnie otrzeźwiły. Chciałem ją zostawić, bo to mi się nie zgadzało z moim porządkiem prawnym. On mnie walnął między oczy, pokazując, kim jestem i że liczę się tylko ze sobą” – przyznaje.

Po tej rozmowie Marek zaczął modlić się o ślub. Po pewnym czasie córka Lucyny zapytała, dlaczego ona właściwie nie chce wziąć tego ślubu. A ona na to: „Jak to nie chcę?”. Potem sprawy potoczyły się już szybko. „Poszliśmy od razu do parafii, zarezerwowaliśmy najbliższy wolny termin – 23 stycznia 2021 r., godz. 12.00. Nasze dzieci przygotowały liturgię. Wyszedł po nas Gienadij, który poprowadził nas do ołtarza... To była piękna klamra, spinająca naszą historię. A wtedy w sposób zdecydowany i jasny zastosował wobec mnie imperatyw miłości, pokazując, co jest najważniejsze” – wspomina Marek.

„Przyśnił mi się w momencie śmierci...”

Katarzyna Kwiecień współpracowała z ks. Gienadijem w ekipie katechistów na drodze neokatechumenalnej. Jak podkreśla, ks. Gienadij pozwolił jej zrozumieć życie prezbiterów, ich problemy i zmagania. „Bo często, jak jesteśmy z daleka, mamy wobec księży jakieś oczekiwania, wymagania, a on dał się nam poznać jako normalny człowiek. I to mi bardzo pomogło patrzeć na ich posługę z wdzięcznością” – mówi. 

Jak dodaje, nie było w nim moralizmu ani wymagań, ale głębokie zrozumienie człowieka, zwłaszcza tego cierpiącego, w kryzysach. „Z pozoru był surowy, groźny, niedostępny, a tak naprawdę miał prawdziwą wschodnią duszę, niesamowicie wrażliwą” – dodaje.

Jego ulubionym sposobem na odpoczynek było wędkowanie. Może dlatego właśnie tak przyśnił się Kasi w dniu swojej śmierci. „Przyśnił mi się tego dnia, kiedy umierał. Byłam chora, drzemałam prawie cały dzień. I w tym czasie przyśnił mi się taki radosny, szedł i odwrócił się do mnie mówiąc: «Jest lepiej, jadę na ryby». To było niesamowite. Jechał odpocząć... To mnie pociesza, że on tam rzeczywiście odpoczywa”.

Nie da się wycenić tego, co od niego dostaliśmy

Ks. Walenty: „Był bardzo braterski w relacjach, wprowadzał dużo ciepła w dom. Był dla mnie bardzo pomocny”.

Darek: „Był takim białoruskim niedźwiedziem. Czasem mówił, że doświadcza odrzucenia. Kiedy chodził w sutannie po ulicach, ludzie pluli mu pod nogi, a on musiał to dźwigać...”. 

Kasia: „On się zawsze przejmował ludźmi. Jak coś się działo, to naprawdę się tym martwił. Był autentyczny w słowach, w emocjach, zawsze był sobą, niczego nie udawał. Było w nim prawdziwe męstwo”. 

Marek: „Dla nas jest ojcem chrzestnym naszego małżeństwa. Zawsze zostanie w naszej pamięci, jako człowiek, który jest nam bardzo bliski”.

Ewelina: „Mam ogromną wdzięczność za wszystko. Nie da się wycenić tego, co się od niego dostało. Myślę, że czekała na niego tam na górze nie tylko Matka Boża, którą bardzo kochał, ale też rzesza tych ludzi, którzy go wyprzedzili, a którym przyniósł Dobrą Nowinę”.

Ks. Gienadij Gilber Kozlov miał 49 lat. Zmarł 4 lutego, nagle, zostawiając trwały ślad w życiu wielu ludzi, których przybliżył do Chrystusa. Ostatnie pożegnanie zaplanowane jest na wtorek, 15 lutego. Msza św. pogrzebowa zostanie odprawiona o godz. 11.30 w warszawskiej parafii pw. św. Augustyna, a po niej ciało Zmarłego zostanie złożone w grobach kapłańskich na Cmentarzu Powązkowskim, przy VI bramie. 

Posłuchajcie przejmującej homilii ks. Gienadija z pierwszej niedzieli jego ostaniej Wielkanocy:

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

 

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!