Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
To osamotnienie ma swoją historię, sięgającą wczesnych lat naszego życia. Gdzieś przecież musieliśmy się nauczyć, że trudne emocje są niemile widziane. Jeśli było na nie mało miejsca w naszym otoczeniu, razem z nimi pojawiały się oceny i krytyka. „Jesteś za duży, żeby się bać”. „Nie ma nad czym płakać”. „Złość piękności szkodzi”.
Spustoszenie wywołuje także metoda „time-out”, która miała być bardziej „cywilizowaną” alternatywą dla kar cielesnych czy krzyku. Wystawianie za drzwi, wysyłanie do pokoju „żebyś sobie przemyślał/-a”, słynne „krzesełko” w przedszkolu, na którym dziecko siedzi, a inni się z niego śmieją – zostawiają pamięć, że gdy przychodzi do nas emocjonalne pobudzenie, które nie wiadomo jak ogarnąć, zasługujemy na wytykanie palcami, samotność, oddzielenie od innych.
Wspólnota
Wobec kultury słonecznych instastories także utrwalamy przekonanie, że z powodu lęku i smutku odbiegamy od normy. Tymczasem, by mieścić w sobie trudne uczucia (z całą pewnością nie da się ich z życia wyeliminować), potrzebujemy poczucia wspólnoty z innymi ludźmi.
Im więcej mamy w życiu głębokich i ważnych dla nas więzi, tym łatwiej możemy wchodzić w dialog z myślami, że „coś jest ze mną nie tak, bo się boję”. Ludzie, którzy nas kochają i przyjmują takimi, jakimi jesteśmy, pomagają nam nie tracić szacunku do siebie, gdy jest nam ciężko. Łatwiej nam oddzielać to, co się dzieje w naszym życiu i w nas samych od tego, kim jesteśmy. Możemy wtedy powiedzieć: „Jest mi trudno” zamiast „jestem problemem”. „Martwię się trudnościami, na jakie napotykam” zamiast „jestem do niczego”. „Nie wiem, jak się teraz zachować” zamiast „nic ze mnie nie będzie”. Bliscy ludzie ułatwiają nam powrót do tej perspektywy, że wszystko z nami w porządku, tylko potrzebujemy poszukać rozwiązań lub przetrwać trudny czas.
Powrót do równowagi
Inni także pokazują nam, że to, co przeżywamy, jest naturalne dla większości ludzkości. Obawiamy się utraty pracy, wątpimy we własne umiejętności, złościmy się na niesprawiedliwość, czujemy lęk przed wojną, przerażają nas doniesienia ze świata. Dzielenie się uczuciami rodzi znacznie większe poczucie wspólnoty i bliskości niż powierzchowne rozmowy albo dobra mina do złej gry.
Zyskujemy też więcej sił psychicznych, gdy bliscy ludzie potrafią nas zobaczyć i usłyszeć z trudnymi uczuciami. Wtedy z większą łatwością je akceptujemy, godząc się na to, że będą w nas zamieszkiwały bez nakazu eksmisji. W końcu to one pokazują nam, co jest dla nas w życiu najważniejsze. Lękamy się o bliskich, bo ich kochamy. Przeraża nas niewinna śmierć, bo życie jest piękne. Oburzamy się, bo nie zgadzamy się na zło. To wszystko jest bardzo ważne, konstytuuje naszą tożsamość – to, kim jesteśmy.
Czy więc zawsze przyniesie nam ulgę opowiadanie innym o tym, co czujemy i słuchanie, jak się czują inni? By móc wspólnie robić w sobie miejsce dla poradzenia sobie z trudnymi emocjami, obie strony potrzebują pewnej dojrzałości. Po pierwsze – ważne, by przyświecał im ten sam cel, powrotu do równowagi. Jeśli chcemy opowiadać komuś o tym, jak się boimy, by i on poczuł przerażenie, zostanie nam tylko jeszcze więcej strachu.
Grunt pod nogami
Jeśli pragniemy wsparcia, a trafiamy na osobę kompletnie rozregulowaną, która sama nie potrafi obsługiwać swoich emocji i traci zdolność do refleksji nad nimi, skutkiem także będzie dwójka ludzi tonących w emocjonalnym „zalaniu”. Inaczej, gdy spotykają się ludzie, którzy chcą być we własnym wnętrzu gospodarzami i potrafią już powiedzieć: „martwię się”, „odczuwam lęk, gdy czytam wiadomości”. Osobie w dysregulacji możemy pomóc, nazywając te uczucia („Martwisz się, co będzie?”), ale mamy także prawo do ochrony siebie i niewchodzenia w rozmowę, która prowadzi do miejsca, gdzie trzeźwe myślenie już nie sięga.
Gdy trafiamy na ludzi gotowych do brania odpowiedzialności za własne uczucia, możemy razem posiedzieć – ze smutkiem, rozczarowaniem, obawą. Możemy napić się herbaty, robiąc im także miejsce przy stole, bez eskalowania ich, z szacunkiem dla nas samych i ich obecności. Możemy zabrać je na spacer. Już samo nazywanie ich i zauważenie bez oceny sprawia, że ich intensywność się zmniejsza, nie zapełniają całego serca i głowy, ale jakiś kawałek.
Czasem też nie potrzeba wielu słów, regulująca jest już sama obecność drugiego człowieka i świadomość, że także przeżywa rozmaite uczucia. I możemy dzięki temu zanurzyć się w poczucie wspólnego człowieczeństwa, które przywraca grunt pod nogami.