Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Co było powodem tego, że jako nastolatek zaczął ksiądz eksperymentować z technikami z pogranicza okultyzmu i New Age?
Ks. Marcin Modrzyński: Wychowałem się w tradycyjnej rodzinie katolickiej. Gdy byłem w liceum, stwierdziłem, że wiara, o której tyle wcześniej słyszałem, którą wpajano mi od dzieciństwa, tak naprawdę nijak ma się do życia. Zastanawiałem się, jak to jest, że ludzie, którzy przychodzą do kościoła na mszę mają smutne miny i spuszczone głowy – przecież przyszli do tego kościoła na spotkanie z Bogiem!
Na mój bunt i rodzące się w sercu wątpliwości nałożyły się także kompleksy, które w tamtym czasie miałem. Dziś mam 197 cm wzrostu, ale wtedy byłem jedną z najniższych osób w klasie. Nie chciałem być w szkole traktowany jak popychadło ani też okazywać słabości. Potrzebowałem udowodnić, że jestem silny, mocny. Nie miałem takiej możliwości w sferze fizycznej, więc postanowiłem spróbować na innym polu. Zacząłem interesować się różnymi, niebezpiecznymi duchowo teoriami, otwierać na doświadczenia ze świata New Age.
Jednym z takich doświadczeń, na które ksiądz się otworzył, nie mając świadomości, że to zagrożenie duchowe, był świadomy sen.
Tak. O świadomym śnie przeczytałem w internecie. Pomyślałem: fajna sprawa, spróbuję! Umiejętność kontrolowania snu opanowałem dość szybko, to była kwestia wykonywania określonych ćwiczeń. Spodobało mi się. Co noc mogłem mieć sen z sobą w roli głównej, przez siebie reżyserowany.
Niestety, to sprawiło, że po jakimś czasie pojawiły się u mnie stany lękowe. Czułem na przykład ogromny lęk przed ciemnością. Pojawiły się paraliże senne, którym towarzyszyły duchowe efekty specjalne w postaci doświadczania demonicznej obecności. Przerażające było to, że w pewnym momencie zacząłem widzieć przy moim łóżku dziwne postaci. Paraliż senny może mieć co prawda podłoże medyczne, natomiast w moim przypadku problem był ewidentnie duchowy.
Wtedy ksiądz jednak tego nie wiedział.
Niestety. Jako kapłan od 13 lat pomagam egzorcystom, prowadząc posługę uwolnienia i wiem, po jakie taktyki sięga diabeł, żeby wprowadzić człowieka w świat iluzji, ale w tamtym czasie takiej wiedzy nie miałem. Byłem przekonany, że powodem lęku, tego, jak się czuję i czego doświadczam, jest wykonywanie przeze mnie zbyt małej ilości ćwiczeń mających na celu kontrolowanie snu. Zacząłem więc wykonywać ich więcej.
To było błędne koło. Coś, co wyglądało z pozoru niewinnie, okazało się wejściem na teren przeciwnika. Byłem na wojnie, wszedłem na pole wroga i nie miałem broni. Te stany lękowe, o których wspomniałem, dręczenia diabelskie, wiązały się też z muzyką satanistyczną, z którą w tamtym czasie było mi po drodze. Zdarzało się, że słuchając jej zaczynałem warczeć. Nie chciałem tego, ale to warczenie było jakby niezależne ode mnie.
Bał się ksiądz samego siebie?
Tak i to było najgorsze, ponieważ od siebie człowiek nie ucieknie… Myślałem, że psycha mi siada. Nie opowiadałem o tych doświadczeniach innym, ponieważ bałem się, że jeśli komuś o tym powiem, zostanę uznany za wariata. To oczywiście potęgowało poczucie osamotnienia. Nawet moja mama nie wiedziała. Powiedziałem jej dopiero rok przed święceniami kapłańskimi.
Które z tych trudnych doświadczeń najbardziej księdzem wstrząsnęło?
Pewnego razu zły duch usiłował wypchnąć mnie pod koła samochodu. Skierował moje kroki w kierunki ruchliwej drogi. Czułem, że nie panuję nad własnymi nogami, że nie mogę im ufać – szedłem i to było, podobnie jak wspomniane wcześniej warczenie, niezależne ode mnie, mimowolne. Dzięki Bogu, gdy doszedłem do krawężnika, przewróciłem się. Gdy tak leżałem na chodniku, pomyślałem: Marcin, ktoś chce cię zabić! To był dla mnie bardzo trudny czas, ponieważ po tym upadku bałem się wychodzić z domu.
Niedługo po tym zdarzeniu poznał ksiądz ludzi, którzy z jednej strony mówili księdzu o Bogu, z drugiej zaś próbowali zniechęcić do Kościoła katolickiego.
To byli blackmetalowcy, którzy śpiewali o Jezusie. Później też okazało się, że są jakimś dziwnym, ekstremalnym odłamem zielonoświątkowców, z całym arsenałem pretensji i zarzutów pod adresem Kościoła katolickiego. Black metal to muzyka satanistyczna, powstała z inspiracji złego ducha, toteż na początku to łączenie – Jezusa i tej muzyki – wydawało mi się co najmniej dziwne. Nie rozumiałem tego. Ci ludzie jednak, oprócz tego, że śpiewali o Jezusie, czytali Pismo Święte, z szacunkiem traktowali Biblię. Mówili, że Chrystus uzdrawia, że Go spotkali. „Skoro tak mówią, to pewnie coś w tym jest”, myślałem.
Któregoś razu kiepsko się czułem. Miałem za sobą trudny dzień, nawarstwiły się jakieś kłopoty. Poczułem, że chcę się pomodlić. Powiedziałem: „Panie Boże, jeżeli naprawdę jesteś, to chciałbym Cię spotkać”. To była chyba pierwsza tak szczera modlitwa w moim życiu. Pamiętam, że spojrzałem na półkę, na której leżała Biblia.
Sięgnął ksiądz po nią?
Tak. Wziąłem ją do ręki i – nie mając wcześniej takiego planu, to było zupełnie spontaniczne – otworzyłem na stronie ze słowami z Księgi Izajasza: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim! Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie. Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się, i nie strawi cię płomień. Albowiem Ja jestem Pan, twój Bóg, Święty Izraela, twój Zbawca” (Iz 43,1-3). Gdy czytałem te słowa, czułem, że sam Bóg wypowiada je w moim sercu. Zalała mnie fala miłości. Zacząłem płakać.
Jaki to był płacz?
Wyłem na całe gardło, ale ten płacz był uwalniający, uzdrawiał mnie. Czułem, że spadają mi z serca ogromne ciężary, przychodziła ulga. Gdy przestałem płakać, zorientowałem się, że po raz pierwszy od wielu miesięcy nie czuję obecności złych duchów. Pomyślałem: wow, ale jazda! I napisałem do tych ludzi od black metalu maila, w którym zrelacjonowałem, co się wydarzyło. Odpisali: „Słowo Boże ma moc egzorcyzmu, gdy czytasz je z wiarą”.
Nigdy potem nie czuł ksiądz już obecności złych duchów?
Czułem. Złe duchy tak łatwo nie odpuszczały, ale za każdym razem, gdy przychodziły, brałem do rąk Pismo Święte i gdy zaczynałem je czytać, one uciekały. Słowo Boże poruszało mnie, dotykało, uzdrawiało od wewnątrz. Płakałem czytając je, podkreślałem jakieś fragmenty… Pan Bóg mówił do mnie z czułością, bardzo osobiście, intymnie. Przychodził z uwolnieniem, z ukojeniem.
Co sprawiło, że drogi – księdza i tych blackmetalowców – ostatecznie rozeszły się?
To, że oni w międzyczasie cały czas usiłowali zaszczepić we mnie awersję do Kościoła katolickiego, do świętych, do Matki Bożej. W pewnym momencie zadałem sobie pytanie: jak to jest, że ludzie, którzy mówią o miłości Jezusa, buntują mnie przeciwko Kościołowi? Dowiedziałem się potem, że w przeszłości należeli do Kościoła katolickiego, ale z niego odeszli. Mieli w sercu jakieś poranienia, coś było nieuzdrowione.
Skutkowało to m.in. tym, że gdy próbowałem weryfikować wiarygodność tego, co mówią, nie chcieli ze mną rozmawiać. Pytania, które zadawałem, były dla nich niewygodne. Z jednej strony Pan Bóg posłużył się nimi, żeby coś w moim życiu zrobić, a z drugiej strony potrzebowałem zerwać z nimi relacje, ponieważ widziałem, że manipulują.
Kiedy po raz pierwszy pojawiła się w księdza głowie myśl o kapłaństwie? I czy była ona przez księdza chciana, czy niechciana?
Niechciana :) Mój kumpel, gdy zobaczył, że mam w domu Pismo Święte, zaczął wciągać mnie w rozmowy o wierze. Chciał mi udowodnić, że Boga nie ma. A ja już wiedziałem, że On jest. Po jakimś czasie stwierdziłem, że skoro potrafię godzinami rozmawiać o wierze z kolegą, który jest niewierzący, to potrafiłbym też rozmawiać o Bogu z innymi ludźmi. Przemknęło mi przez myśl, że może droga do tych rozmów wiedzie przez seminarium. Szybko jednak przywołałem się do porządku. „Marcin, to inny świat, nie dla ciebie. Na religii z jednym księdzem nie mogłeś wytrzymać, a co dopiero w seminarium!”, przekonywałem sam siebie.
O co przed maturą założył się ksiądz z Panem Bogiem i jakie były tego duchowe reperkusje?
Dwa tygodnie przed maturą zorientowałem się, że nie za bardzo jestem do niej przygotowany. Nie miałem nawet zeszytów z notatkami. Kolega z klasy, Tomek, który był w podobnej sytuacji, wpadł na pomysł, że zamówi nam przez internet materiały do nauki. I tak zrobił. Przesyłka dotarła do nas po tygodniu, zatem na to, żeby przyswoić wiedzę, po którą nie sięgnęliśmy praktycznie przez całe liceum, został nam ostatni tydzień.
Zaczęliśmy się uczyć. Po pierwszym dniu nauki byłem wyczerpany. Zasnąłem, po czym obudziłem się o piątej rano. Co ciekawe, tuż po przebudzeniu po głowie krążyła mi myśl o pójściu do seminarium. Odsunąłem ją czym prędzej. „Panie Boże, nie pójdę tam. Poszukaj wśród innych, którzy się do tego nadają. I nie rób mi takich numerów. Wiesz przecież, że potrzebuję być wyspany, bo przede mną mnóstwo nauki”, powiedziałem. Następnego dnia obudziłem się jeszcze wcześniej, bo o czwartej rano. I ta sama myśl. Na niczym innym nie byłem w stanie się skupić. Czułem, że coś jest na rzeczy.
Bóg upominał się o księdza.
Tak, walczył o mnie. Ale ja także prowadziłem w sercu walkę. Nie chciałem pozwolić, by myśl o seminarium zagrzała w mojej głowie miejsce na dobre. I właśnie wtedy się z Nim założyłem. Powiedziałem: „Panie Boże, jeżeli ta myśl jest od Ciebie i jeżeli sprawisz, że przez kolejne noce będę się wysypiał, to gdy zdam maturę, pójdę do tego seminarium. Pójdę i udowodnię Ci, że się nie nadaję”.
Po tym, jak zrobiłem ten zakład – o dziwo! – zasnąłem. Kolejne noce także przespałem spokojnie. Po zdanej maturze kwestią honoru było pójść do seminarium i czekać, aż mnie wyrzucą (uśmiech). Nie wyrzucili, chociaż o to nie zabiegałem. Wcale nie chciałem wciskać się w seminaryjne ramy.
Do seminarium poszedł Ksiądz w glanach :)
Zawsze lubiłem glany. Noszę je do dzisiaj. Do sutanny. I pasują (uśmiech). Nikt z przełożonych przez sześć lat mojej bytności w seminarium nie zwrócił mi z tego powodu uwagi. Byli klerycy, którzy pytali: „Jak ty możesz chodzić w takich butach?”, ale nie przejmowałem się tym. „Chodzę, bo lubię, ty nie musisz”, odpowiadałem. Nawet na święcenia diakonatu poszedłem w glanach. Natomiast gdy dowiedziałem się, że chłopaki obstawiają między sobą, w jakich butach będę w dniu święceń kapłańskich, stwierdziłem, że nie warto generować niepotrzebnych emocji i włożyłem mokasyny (uśmiech).
Ksiądz często podkreśla, że wiele w swoim życiu zawdzięcza Maryi.
Wstawiennictwa i opieki Maryi doświadczam każdego dnia. Pamiętam, jak w jednej z parafii, w której posługiwałem, po mszy świętej podszedł do mnie mężczyzna i poprosił o błogosławieństwo. Zwierzył mi się wtedy, że nie może modlić się na różańcu. Gdy odmawiałem nad nim błogosławieństwo, usiłował zacisnąć swoje ręce na mojej szyi.
Powiedział mi później, że kiedy się za niego modliłem, chciał mnie udusić. Zaproponowałem, by nazajutrz przyszedł na plebanię. Pojawił się i opowiedział o swoich problemach z wiarą. Kiedy ukląkł do modlitwy, zły duch zaczął nim potrząsać. Usłyszałem w sercu, że z pomocą przyjdzie Maryja. I tak się stało. Otuliła tego człowieka i uwolniła, gdy owinąłem go kapłańską stułą z Jej wizerunkiem. Takich i podobnych sytuacji miałem w życiu wiele. Maryja wyprasza łaski każdemu z nas. Jest naszą Pośredniczką. Matką, która zawsze jest blisko.
*Ks. Marcin Modrzyński – kapłan archidiecezji gnieźnieńskiej, rekolekcjonista, diecezjalny koordynator Odnowy w Duchu Świętym, duszpasterz ds. ruchów, organizacji i stowarzyszeń katolickich archidiecezji gnieźnieńskiej. Współtwórca projektów „Jedno Serce”, Oddanie33.pl, autor książki „W strumieniach miłosierdzia”. Mieszka na terenie parafii pw. bł. Jolenty w Gnieźnie.