Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Studia – trudna decyzja
Jarosław Kumor: Przeżyłeś sporo. Masz za sobą rejsy po świecie, nawrócenie, a dziś żyjesz ze swojej pasji – piłki nożnej. Jak to wszystko się zaczęło?
Konrad Napieralski: W piłkę grałem od czwartej klasy podstawówki. Wróżono mi przyszłość bramkarza. Szybko wskoczyłem do drużyny seniorów w mojej rodzinnej miejscowości, w klubie Unia Nowa Sarzyna.
Niespecjalnie mi tam szło, ale myślałem o studiach na AWF-ie. Kiedy jednak zdałem maturę, zaczęły się pojawiać wątpliwości. Otoczenie dawało mi jasny sygnał: po AWF-ie można być tylko nauczycielem i będę słabo zarabiał. Ja wiedziałem, że kocham sport i chciałem w nim zostać, ale bez wsparcia było trudno podjąć taką decyzję.
Zmiana nastąpiła w momencie, gdy mama zapytała mnie czy nie chciałbym pójść do szkoły, którą skończył przyjaciel moich rodziców – Akademii Morskiej w Szczecinie. To był 2011 rok. Pojechałem tam i spodobało mi się – daleko od domu, wolność. Zostałem i po pierwszym roku nastąpiła w moim życiu ogromna zmiana, bo nawróciłem się na żywą, osobistą relację z Bogiem.
„Boże, spróbuję po Twojemu”
Jak się to stało?
Był czas prymicji. Chodziłem na msze święte do archikatedry szczecińskiej i akurat trafiłem na taką mszę. Szedłem tam z jakimś dziwnym przekonaniem, że coś ważnego tam na mnie czeka, że idę tam po coś – nie po to, żebym miał zdrówko albo “piniążki” (śmiech). Dostałem to błogosławieństwo prymicyjne i coś się we mnie skruszyło, coś ważnego się zadziało. To był pierwszy moment.
Drugi jest związany z typowym studenckim życiem. Wiadomo – zabawa, używki – jak to często bywa na studiach. Po jednej z imprez, kiedy zostałem sam, mocno dotarło do mnie jak wielki jest Pan Bóg. Zacząłem myśleć o całym wszechświecie, Jego wszechmocy jako Stworzyciela.
Wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale to samo do mnie przyszło i było bardzo zbliżające do Boga, który jest wielki, ale jednocześnie jest moim Tatą. Pomyślałem: “OK, Panie Boże, to ja spróbuję przez tydzień po Twojemu. Oddaję Ci ten czas”.
I jak wyglądał twój tydzień „po Bożemu”?
Mogę powiedzieć, że to był start w zupełnie inne życie. Nagle łatwiej mi było widzieć ludzką dobroć. Bardzo proste rzeczy – w akademiku, jak to w akademiku, jedliśmy razem i jeden chłopak drugiemu podał talerz z jedzeniem. Powiedział „proszę”, a ten odpowiedział „dzięki”. Takie proste sytuacje zaczęły mnie poruszać. Zacząłem dostrzegać w ludziach dobro. Pojawił się zachwyt nad tym, jak skonstruowany jest świat.
Wszystko kojarzyło mi się z Bogiem. Nawet cząsteczka wody, która składa się z trzech atomów, albo trzy stany skupienia. Jedno i drugie to oczywiście skojarzenia z Trójcą Świętą. Na liturgii zacząłem słuchać modlitw, dostrzegać co się podczas nich dzieje. Oczywiście to nie było tak, że na pstryknięcie palca zmieniło się moje życie. Zerwanie z pewnymi grzechami i nawykami było procesem. Pan Bóg mi to systematycznie zabierał, a ja mu to oddawałem.
Piłka nożna wraca
Pod koniec twoich studiów przyszły dalekie rejsy. Tam nadszedł przełom, jeśli chodzi o twoją drogę zawodową. Jak to było?
To były dwie duże praktyki. Najpierw dwie „rundki” od Brazylii po Koreę Południową. Z kolei na koniec studiów, kiedy już obroniłem tytuł inżyniera, pojechałem na ostatni kontrakt, dzięki któremu miałem zaliczyć praktyki. W trakcie tego kontraktu rozwój mojej relacji z Panem Bogiem bardzo przyspieszył.
Na statku jest dużo czasu. Dla mnie to była swego rodzaju pustelnia, jakby w rytmie zakonnego życia. Własna cela, Pismo Święte, dużo modlitwy.
Dodatkowo w pewnym momencie musieliśmy przybić na Maltę, by dokonać naprawy na statku. Był akurat Wielki Czwartek. W kościele dosiadł się do mnie pewien człowiek. Zaczął pytać kim jestem, opowiadał mi, że był w ochronie Jana Pawła II, a tuż przed Komunią powiedział do mnie: „Ja wiele lat temu powierzyłem Panu Bogu swoje życie i on uczynił w nim cuda. To samo polecam tobie”. Posłuchałem i na modlitwie, po swojemu, powierzyłem Bogu swoje życie.
No i potem zaczęło się dziać. Po powrocie na morze korespondowałem z koleżanką. Napisałem jej, że gdyby mnie ktoś spytał, co chciałbym robić w życiu najbardziej, odparłbym, że grać w piłkę. Ona zaczęła mnie motywować, żebym rzeczywiście poszedł w tę stronę. Byłem już bardzo blisko końca studiów, ale ta rozmowa otworzyła pewien właz do mojego serca. W końcu to moja pasja. Pojawiły się duże emocje i na nowo uwierzyłem, że mógłbym pracować w sporcie.
Czy Bóg rzeczywiście tego chce?
Już wtedy podjąłeś decyzję, że zmieniasz swoją zawodową drogę?
Zacząłem się najpierw modlić nowenną do św. Józefa. Odmawiałem ją w trakcie podróży z Bilbao do Gwatemali, która trwała dokładnie dziewięć dni. Poza tym w trakcie kontraktu czytałem Pismo Święte i podczas tej dziewięciodniowej podróży był to List do Tytusa. Jego fragmenty oraz liturgia słowa z dnia prowadziły mnie do podjęcia decyzji i to bardzo dosłownie.
Np. któregoś dnia od rana rezonowały mi w głowie słowa: „wypłyń na głębię”. Okazało się, że Ewangelią z dnia był wtedy fragment o tym, jak uczniowie zobaczyli idącego po jeziorze Jezusa i chcieli go zabrać do łodzi, ale łódź natychmiast znalazła się na brzegu. Pomodliłem się: „Panie Jezu, no to ja zapraszam cię do tej mojej łodzi. Zobaczymy, gdzie wylądujemy”.
Pamiętam, że kulminacją był piąty dzień podróży. To była niedziela i znowu niespodziewanie coś rezonuje w głowie. Było to słowo NADZIEJA. Ono jest dla mnie kluczem w całej tej historii. W Liście do Tytusa przeczytałem: “Ukazała się bowiem łaska Boga, która niesie zbawienie wszystkim ludziom i poucza nas, abyśmy wyrzekłszy się bezbożności i żądz światowych, rozumnie i sprawiedliwie, i pobożnie żyli na tym świecie, oczekując błogosławionej NADZIEI i objawienia się chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa. (Tyt 2,11-13) Gdy to przeczytałem, przylepiłem sobie fiszkę: “od dzisiaj zmieniam swoje życie”.
Nie było wątpliwości?
Oczywiście, że były. Byłem napędzony pewnością, że Pan Bóg tego chce, ale z drugiej strony nie wiedziałem jak to po ludzku będzie. Zanim zszedłem ze statku minęło kilka tygodni. Rodzicom powiedziałem dopiero jak już złożyłem wniosek o rezygnację u kapitana. Mama się ucieszyła, tata trochę mniej (śmiech). Niemniej tamte studia skończyłem i ruszyłem swoją drogą.
Moje nowe życie
Czyli co? Kolejne studia?
Tak, ale nie tylko, bo pojawiła się też możliwość gry jako bramkarz! Co ciekawe, było to związane ze Strefą Chwały w 2016 r. Mama zapytała czy chciałbym w niej uczestniczyć. Przypomniałem sobie, że rok wcześniej na tym wydarzeniu widziałem Aleksandra Kłaka, bramkarza naszej srebrnej jedenastki z olimpiady w Barcelonie w 1992 r. Napisałem do niego maila z pytaniem, czy ma jakieś kontakty w Krakowie, gdzie zamierzałem iść na AWF, bo chciałbym gdzieś się „złapać” jako bramkarz.
W międzyczasie zapisałem się na Strefę Chwały, po czym on odpisał, że będzie tam, poznamy się, porozmawiamy i zobaczymy. Od słowa do słowa trafiłem do klubu w Kalwarii Zebrzydowskiej. Potem było jeszcze kilka zespołów, a dla mnie najważniejsze było to, że mogłem studiować i jednocześnie grać.
Na Strefie Chwały, na której poznałem Alka Kłaka, poznałem też przyjaciół, którzy wprowadzili mnie w środowisko duszpasterskie „Na Miasteczku” w Krakowie. Tam poznałem moją żonę i właśnie urodziła nam się Różyczka.
Gratulacje!
Dziękuję.
Jak dziś wygląda twoja praca?
Trenuję bramkarzy w Clepardii Kraków, w akademii Puszczy Niepołomice oraz indywidualnie. A nazajutrz po naszej rozmowie jadę podpisać umowę w AZS-ie Uniwersytetu Jagiellońskiego jako trener bramkarek na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Polsce. Niesamowite jest to, że w każdym z tych miejsc Pan Bóg sam otwierał mi drzwi.
Oddałem Mu swoją drogę, a na drodze się nie siedzi ani nie leży, tylko się idzie. Z każdym krokiem ufam i widzę, jak wiele Mu zawdzięczam.