Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Katarzyna Kamińska: Pierwsze brata wspomnienie związane z muzyką?
Br. Fabian Stanisz: Będąc czterolatkiem chętnie słuchałem bajek nagranych na kasety magnetofonowe. Charakteryzowały się tym, że warstwie słownej towarzyszyła często bardzo ambitna oprawa muzyczna. Lubiłem też nagrania muzyki popularnej, które moi rodzice przegrywali najprawdopodobniej z radia.
Myślę, że kontakt z muzyką dodał mi pewności siebie. Bardzo dobrze pamiętam swój pierwszy publiczny występ. Miałem wtedy sześć lat. Mimo że wtedy nie uczyłem się jeszcze muzyki, w trakcie przedstawienia dla dzieci, które odbywało się w ośrodku kultury, jako pierwszy zgłosiłem się do grania na fortepianie.
Ta moja śmiałość i premierowy, dość awangardowy występ, przesądziły o tym, że niedługo po tym wydarzeniu rozpocząłem edukację muzyczną. Kolejne publiczne występy, które dawałem w wieku siedmiu i ośmiu lat, miały wyraźnie lżejszy ciężar gatunkowy: śpiewem i grą na akordeonie współtworzyłem klimat rodzinnych imprez.
Jako nastolatek był brat bliżej rocka czy popu?
Dorastałem w latach '90, a wtedy najczęściej słuchało się muzyki popowej. Mniej więcej w tym czasie jedną z czołowych zagranicznych stacji telewizyjnych była słynna MTV, która dla mojego pokolenia stanowiła prawdziwe okno na świat muzyki popularnej. To właśnie za sprawą tej stacji oraz nagrań przegrywanych od znajomych na kasety magnetofonowe mogłem słuchać (godzinami!) Michaela Jacksona, Bryana Adamsa, Whitney Houston, a także Roxette, Bee-Gees czy Scorpionsów.
Ideałem jest... cisza
A na studiach? Co grało bratu w tle?
Ze względu na charakter studiów (nauka gry na organach) najczęściej towarzyszyła mi muzyka klasyczna. Nie były to jednak tylko stare utwory. W pewnym momencie poznałem lepiej twórczość Szymanowskiego, Lutosławskiego czy Panufnika. Pod koniec studiów odkryłem natomiast muzykę jazzową.
A teraz?
Już dawno muzyka przestała być dla mnie głównym źródłem inspiracji i kształtowania wrażliwości. Jak chcę czegoś posłuchać to sięgam po kilku, góra kilkunastu artystów z monachijskiej wytwórni ECM. To – jak zresztą głosi jej hasło – „najpiękniejsza muzyka zaraz po ciszy”.
Co to znaczy?
Że cisza jest ideałem, czymś do czego dążymy. Problem w tym, że my, współcześni ludzie, nie jesteśmy w stanie zbyt długo jej wytrzymać. Nie potrafimy się nudzić, nieustannie gonią nas terminy i nieodebrane wiadomości. Ktoś, kto praktykuje medytację, wie doskonale jak trudno zignorować atak myśli i wyciszyć się choćby na kilkadziesiąt minut. Uważam, że to właśnie muzyka, której najbliżej do ciszy, jest dla nas najlepsza.
Czyli medytacyjna?
Medytacyjna też. Choć przyznam szczerze, że pod tym hasłem kryje się przeważnie mało ambitna muzyka, skomponowana po to, by wprowadzić nas w rodzaj transu, co jest jednak pewnym rodzajem manipulacji naszego umysłu. Jeśli miałbym wymienić muzyków, których z czystym sercem polecam, to byliby to kompozytorzy Arvo Pärt i Valentin Silvestrov oraz pianiści, np. Tord Gustavsen, Stefano Battaglia czy Francois Couturier.
Z kolei z polskiego podwórka poleciłbym niektóre utwory chóralne Pawła Łukaszewskiego, jednego z najwybitniejszych reprezentantów muzyki sakralnej w naszym kraju.
Wybrany przez Boga
Jest brat absolwentem akademii muzycznej, a przed wstąpieniem do zakonu grywał zawodowo na organach. Skąd pomysł, by zamiast kariery wybrać życie w klasztorze?
To nie do końca tak, że ja sam to wybrałem. Myślę, że to Bóg mnie wybrał. A życie w Zakonie Kaznodziejskim (zakonie dominikanów) było po prostu moją odpowiedzią na Jego wołanie. Od początku jednak wiedziałem, że chcę zostać bratem zakonnym, a nie kapłanem. Karierą nie byłem nigdy na poważnie zainteresowany. Brałem jednak pod uwagę, że jako zakonnik – prędzej czy później – będę również organistą. Co stało się zresztą faktem w naszych dominikańskich świątyniach w Poznaniu i Gidlach.
Dlaczego akurat zakon?
W 2001 roku pojechałem na pierwsze rekolekcje powołaniowe, organizowane przez nasz zakon w Korbielowie na Żywiecczyźnie. Wtedy nie wiedziałem jeszcze czym to życie zakonne jest. Na wspomnianych rekolekcjach przekonałem się, że Kościół, a dokładnie podejście do liturgii – szacunek dla słowa i muzyki, może różnić się od tego, który znałem.
W kościele, do którego chodziłem na niedzielną mszę, były głównie tradycyjne pieśni ze śpiewnika ks. Siedleckiego, jak chociażby: Pod Twą obronę. U dominikanów natomiast śpiewano głównie nowe pieśni i to na odpowiednim dla mnie poziomie.
Kolejnym odkryciem było to, że Kościół to nie tylko setka osób gromadzących się na mszy. Zobaczyłem, że może być nim też kameralna wspólnota, licząca kilka lub kilkanaście osób. To właśnie tam – w pierwszej wspólnocie – doświadczyłem prawdziwego życia zakonnego.
Co ciekawe, dwie osoby z tego wyjazdu pół roku później wstąpiły do nowicjatu, a dzisiaj, już jako dojrzali kapłani, posługują w naszym kościele na warszawskim Służewie.
Smętne pieśni i smutni organiści
Nadszedł czas kolęd, a w kościołach... miauczą i smęcą. Brakuje radości w tym śpiewie…
To jest bardziej złożona sprawa. Zacznę od tego, że dla mnie jako muzyka ideałem jest Kościół na Górnym Śląsku. Tam organista nie musi śpiewać – często nawet nie ma mikrofonu. Jak to wygląda w praktyce? Organista rozpoczyna kilkoma taktami wstępu, potem jest wprowadzenie do pieśni, a już po chwili wierni samodzielnie intonują śpiew. Oczywiście wcześniej informuje się ich, co będą śpiewać. Przypominam zresztą, że organista wcale nie ma obowiązku śpiewania.
Co w takim razie ma robić?
Przede wszystkim – grać. W Polsce organistę traktuje się jak wokalistę. A organista nim nie jest! Nie jest kantorem, który ma prowadzić śpiew wiernych. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, by organista również śpiewał, ale warto zauważyć, że, w przeciwieństwie do kantora, nie ma on wystarczającego kontaktu z wiernymi.
Żeńskie głosy bywają problematyczne?
Problem nie dotyczy jedynie kobiet. Niektórzy muzycy traktują śpiew w kościele jak solowy występ. A osoba pełniąca funkcję organisty powinna przede wszystkim grać równo i tworzyć harmonijny podkład do śpiewu wiernych. Kiedyś mieliśmy w Lublinie młodą organistkę, która wyraźnie miała zapędy na solistkę i nie interesowała się zbytnio innymi uczestnikami liturgii. Utrzymywała swój własny rytm: na zmianę zwalniała i przyspieszała. Nie zważała na to, czy ktokolwiek poza nią będzie w kościele śpiewał...
Zamknięcie i brak radości
Ale tendencji do smutnego śpiewu w kościele nie da się zaprzeczyć.
Nawet u mnie w Krakowie zdarza się, że jest smutno. Wbrew pozorom, problemem nie jest wcale charakter wykonywanych pieśni. To zjawisko należałoby rozpatrywać też od strony stricte społecznej. Ludzie mają dziś w sobie zdecydowanie mniej radości.
W czasach mojego dzieciństwa dorośli częściej się spotykali, na urodziny czy imieniny przyjeżdżała nie tylko cała rodzina, ale też niektórzy sąsiedzi. Nikogo wówczas nie dziwiło śpiewanie przez godzinę różnego rodzaju piosenek biesiadnych. Sam zresztą, będąc małym akordeonistą, brałem udział w takich imprezach.
Teraz to już niespotykane. Jesteśmy coraz bardziej na siebie zamknięci. W kościele nastawienie ludzie też raczej – w cudowny sposób – się nie zmienia.
Jakie nastawienie?
Rodzaj wyizolowania. Widzę to nawet po sobie. Bywa, że będąc na porannej mszy, na której śpiewane są różne pieśni, zamykam się w sobie, a wtedy z trudem przychodzi mi też śpiew. Zupełnie inaczej zachowuje się chociażby mój tata, który już na pierwszej niedzielnej mszy potrafi dać z siebie wszystko. Na całe szczęście – śpiewa czysto!
A dlaczego tak często modyfikuje się melodię utworów? Jakiś czas temu byłam w Szczecinie i kiedy trafiłam akurat na majowe, zastanawiałam się czy na pewno jestem w dobrym miejscu...
Co region to inna tradycja. Nawet „klasyczne”, znane w całej Polsce melodie mają często swoje niewielkie regionalne „udziwnienia”. U nas, w naszym krakowskim dominikańskim kościele, również nie śpiewamy przez cały miesiąc tej samej melodii. To rodzaj takiej muzycznej higieny, jeden ze sposobów na zabicie nudy.
*Fabian Stanisz OP: zakrystian, muzyk.
Br. Fabian naukę gry na organach rozpoczął w Państwowym Liceum Muzycznym w Częstochowie. W latach 1999-2001 kontynuował naukę w Akademii Muzycznej w Łodzi, a następnie w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Uczestniczył w wielu kursach interpretacji muzyki organowej w Polsce i Niemczech. Jest laureatem II nagrody w konkursie muzyki organowej w Rumii (2003 r.). Poza grą na organach dzielił się również swoimi muzycznymi umiejętnościami jako gdański carillonista podczas cotygodniowych koncertów wygrywanych na dzwonach Ratusza Głównego Miasta i kościoła św. Katarzyny w Gdańsku.
Przed wstąpieniem do zakonu pełnił funkcję organisty bazyliki św. Mikołaja (dominikanie w Gdańsku). Od 2007 roku, jako dominikanin, pełni głównie obowiązki zakrystiana (obecnie w bazylice Świętej Trójcy w Krakowie).