Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Fragment książki o. Krzysztofa Pałysa OP, „Ludzie ósmego dnia. Autostopem do Matki Teresy”. Wydawnictwo „W Drodze”.
Pierwsze otwarcie
O naszej podróży można by napisać tak: po piątej rano budzi nas lodowaty chłód kosowskiego powietrza. Leżymy na trawie na terenie stacji benzynowej, schowani za starym autobusem. Jest potwornie zimno, dlatego owijam się szczelniej śpiworem. Dopadają mnie dreszcze i przeziębienie. Spałem zaledwie kilkanaście minut. Godzinę wcześniej dotarliśmy do Prisztiny. Za poranną toaletę musi wystarczyć szklanka serbskiej wody z plastikowej butelki. Nie możemy tu zostać, za kilka minut musimy wyruszyć. Przypominają mi się doniesienia z marca 2004 roku o tutejszych atakach na chrześcijańskie świątynie. Kilka tysięcy chrześcijan zostało wówczas wypędzonych lub zamordowanych. Kosowo to kraj, w którym wyznawcy islamu stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. W białych habitach czujemy się nieco niepewnie. Zaczyna ogarniać mnie lęk, choć nie przyznaję się do tego przed współbratem.
Po czterech godzinach stania na autostradzie gdzieś pod Belgradem jesteśmy okropnie zmęczeni. Słońce pali niemiłosiernie, a żaden samochód nie zamierza się zatrzymać. Niespodziewanie niebieski van zaczyna zwalniać, wyraźnie skręcając w naszą stronę. Z nową nadzieją podbiegamy do kierowcy, ten jednak gwałtownie dodaje gazu, wykonując w naszym kierunku wulgarny gest prawą ręką. Razem z siedzącym obok pasażerem są wyraźnie rozbawieni.
Granica Serbii z Węgrami. Po całym dniu jazdy po Węgrzech w końcu udaje się nam dostać do Serbii. Padamy z nóg, marząc o kilkuminutowym odpoczynku. Dochodzi wieczór. Decydujemy się na krótką przerwę. Upragniona woda i bułka. Niestety, tutejszy patrol policji każe nam się stąd wynosić. – Nie możecie tu stać – słyszymy. Nawet prowizoryczna kolacja nie jest nam dzisiaj dana. Takie momenty nie dodają sił. Bierzemy nasze kilkunastokilogramowe plecaki – przed nami dwukilometrowy marsz do najbliższej wysepki.
Skopje, stolica Macedonii. Trafiamy na posterunek policji. W nocy spaliśmy urywanym snem, łącznie kilkanaście minut. Trzej policjanci o posturze zawodników sumo siedzą w klimatyzowanym pomieszczeniu, krojąc widelcem soczystego arbuza. Marzymy, by móc ugryźć choć kawałek. – Chcecie trafić do sióstr? Nie mam pojęcia, gdzie mieszkają. Teraz już idźcie stąd, bo zajmujecie nam czas. – Powłócząc nogami, zmierzamy do celu, staramy się nie tracić resztek nadziei. Spaleni słońcem, wymęczeni słyszymy kolejne już dzisiaj ostrzeżenie któregoś z przechodniów: – To nie jest kraj katolicki, a wy za bardzo rzucacie się w oczy. Lepiej nie stójcie na widoku.
Czarnogóra. Malowniczo położony turystyczny region. Do morza zaledwie kilkaset metrów, nas jednak czekał nocleg w pobliskim kamieniołomie pełnym kurzu i skruszonego wapna. Po dwóch dniach ciągłej jazdy brud lepi się do naszych ubrań. Miał być spokojny nocleg przy plaży. Zamiast usypiającego szumu fal słyszymy warkot przejeżdżających samochodów. Autostrada znajduje się kilka metrów dalej. Każdy dźwięk wydaje się wrogiem. Próbujemy zasnąć. Odzywa się bolące gardło – klimatyzacja samochodu, którym jedziemy od dwóch dni, nie sprzyja zdrowiu. Nad ranem miejsce noclegu wygląda gorzej niż w nocy. Pokrowce na śpiwory nadają się do gruntownego prania. W ustach czujemy smak prochu, na ciele ślady ukąszeń tutejszych insektów…
Drugie otwarcie
Ale my o naszej wyprawie wolimy opowiadać inaczej: kilkunastominutowy nocleg pod gołym niebem w Kosowie bywa lepszy niż pobliski hotel Victoria z kilkumetrową Statuą Wolności na dachu. Żadnych opłat, łóżek, ogrzewania, bieżącej wody, ale też dzwoniącego z recepcji telefonu czy natrętnych bojów hotelowych domagających się napiwków. Okropność. Zaparkowany autobus zapewnił kamuflaż przed oczami ciekawskich, a trawa była niczym najlepszy materac. Leżąc na ziemi, patrzyliśmy na gromady srebrzystych gwiazd nad naszymi głowami, dziękując Bogu za każdą chwilę.
Trasę wyznaczyliśmy długopisem zaledwie na kilka godzin przed wyjazdem. Wiedzieliśmy, gdzie chcemy dojechać i na kiedy musimy wrócić do naszych klasztorów. Reszta była znakiem zapytania. Zdarzały się chwile, z których pragnęłoby się zapamiętać wszystko, każdy zapach, szum morza, tembr głosu, wypowiedziane słowo, akcent, gdy chciałoby się utrwalić rozmowę, po której czujesz się poruszony.
Nasza wyprawa nie realizuje sensacyjnego scenariusza, mówiącego o dwóch zakonnikach, którzy poczuli misję i udali się w rejony, gdzie katolicyzm jest wyznaniem mniejszości. W naszej relacji nie znajdziesz opowieści o spektakularnych nawróceniach ani o tym, jak wielką cenę musieliśmy zapłacić za obronę tego, w co wierzymy. Być może tak byłoby wygodniej? Klarowna sytuacja – my lepsi, oni gorsi, my dajemy, oni biorą. Było zupełnie inaczej. Doświadczaliśmy ogromnej ilości dobra. Czasem miałem nawet zawstydzające wrażenie, że ci ludzie, nieuważający się za katolików, bardziej wierzą w moc modlitw niż my sami.
Zabierali nas ateiści, muzułmanie, prawosławni, świeżo wypisani z Kościoła, buddyści, nauczyciele reiki, katolicy. Tych ostatnich było najmniej. Zdarzały się momenty, że śmialiśmy się w głos, nie mogąc przestać, ale i takie, kiedy milknęliśmy, słysząc kolejną wstrząsającą historię. Gdy widzisz blizny po odłamkach granatów na ciele, rozmawiasz z osobą, która na wojnie straciła nie tylko majątek, ale i najbliższych, wówczas zapominasz o najmądrzejszej teologii.
Po tej podróży świat wydaje się jeszcze bardziej prawdziwy, a do tego tak fascynujący, że życia nie starczy, żeby go poznać tak naprawdę. To opowieść o tym, że otaczają nas osoby przeniknięte dobrem, choć czasem chciałoby się je spisać na straty. To historie o tych, którzy już dawno żyją Panem Bogiem, ale najczęściej o tym nie wiedzą. O nich mówił Jezus, kiedy nakazywał nie oceniać zbyt szybko. To o nich jest ewangeliczna przypowieść, kiedy wchodzą zaskoczeni do nieba.
My także bywaliśmy wielokrotnie zaskakiwani, choćby wówczas, gdy muzułmanie prosili nas o odprawienie w ich intencji Mszy Świętej, gdy szwajcarski ateista, rezygnując ze swoich planów, zawiózł nas do Medziugorie, a poszukująca buddystka zadawała mnóstwo pytań o zakon. Niemal każdy prosił o modlitwę, celnicy podczas odprawy, byli żołnierze, młodzi ludzie napotkani na ulicach, inwalidzi wojenni, muzułmańska kobieta żyjąca w małżeństwie z katolikiem, kierowcy kilkutonowych ciężarówek czy mężczyźni o twarzach kryminalistów.
Ci ludzie opowiedzieli nam swoje historie. Teraz one stały się częścią nas. Właśnie dlatego tę podróż opisuję, nie z powodu liczby przejechanych kilometrów ani odwiedzonych miast, ale właśnie przez wzgląd na napotkanych ludzi.
Lead i podkreślenia pochodzą od redakcji Aleteia Polska