Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Wrogie otoczenie religijne
Dorastałem w rodzinie, która nie kultywowała religijnej czci. Moja mama była zanurzona w kulturze hipisowskiej, charakteryzującej się świecką duchowością, literaturą i sztuką wolnych duchów. Z dzieciństwa pamiętam ciągle puszczany utwór "Riders on the Storm" grupy The Doors. Ojciec, zdystansowany do rodziny i wiary, oddawał się swojemu kultowi starych zespołów heavy metalowych. Oboje rodzice widzieli Kościół jako instytucję okupującą ludzkie umysły. Tak widziała to zwłaszcza mama, z jednej strony inspirowana odwagą awangardzistów, a z drugiej zrażona do wiejskiej religijności naznaczonej nieuzasadnionym cierpiętnictwem i biernością. Stosunek ojca był mniej bojowy, a bardziej prześmiewczy. Nie tylko do Kościoła, ale też do wszystkiego, co nosi znamiona metafizyki. Tym różnili się rodzice: u ojca brak było tego dramatyzmu, który widziałem u mamy.
Dorastając w takiej atmosferze, naturalnie przejąłem wrogi stosunek do uzurpacji zwanej chrześcijaństwem.
Wpływ filozofii egzystencjalistycznej
W okresie gimnazjum i liceum zainteresowałem się wielką myślą humanistyczną. Ponieważ ojciec był w tym czasie zasadniczo nieobecny w moim życiu, lektury oraz inspiracje intelektualne aktywnie wspierała mama. Dzięki niej zyskałem dostęp do starych filmów i dawnej muzyki, a przede wszystkim – motywację oraz środki do dalszych poszukiwań. Najbliżej było mi do egzystencjalizmu, zwłaszcza tego spod znaku Jeana-Paula Sartre’a. Fascynacja zaczęła się od "Mdłości", które uznałem za jedyny wiarygodny opis ludzkiego losu. Moim ulubionym poetą był wówczas Arthur Rimbaud. Ukochanym pisarzem – Louis-Ferdinand Céline. Zacząłem nosić koszulki z Jimem Morrisonem i Janis Joplin.
W tamtym czasie rozglądałem się też za znajomościami, dzięki którym miałbym dostęp do substancji, przed którymi przestrzegano nas w szkole.
Fascynacja profanacją
Mój stosunek do chrześcijaństwa nie był może bardzo wrogi. Na pewno jednak podobała mi się idea wykradania świętości z tego, co w moim przekonaniu było tylko pustką i mięsem. Spotykałem się z dziewczyną, która podsycała płomień uczucia ciągłym powtarzaniem, że ma w planach zamach na pobliskie kapliczki. Lubiłem bluźnierców i obrazoburców. Wyczuwałem w nich tę samą okrutną szczerość, która nie znosi pięknych kłamstw na temat sensu życia i raju po śmierci. „Spójrz, jaki to złom”, mówiła Patrycja, pokazując mi wykradzione skądś święte obrazki i medaliki. A ja, patrząc na nie, przekonywałem się o tym, że religia to wytwór czysto ludzki. Czymś absolutnie niemożliwym wydawało mi się to, aby Dzieciątko Jezus wygrało z prawdą o absurdzie istnienia.
Pierwsze spotkanie z chrześcijaństwem
Pewnego dnia, tuż przed maturą, schroniłem się przed deszczem w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nowym Targu. Wtedy nastąpiło coś niespodziewanego.
Zobaczyłem otwarte ręce Jezusa na rzeźbie ostatniej wieczerzy, fragment Ewangelii o tym, jak Bóg wcielony umywa nogi apostołom. Nastąpiło we mnie jakieś pęknięcie, głębokie i nieoczekiwane.
Dotychczas żywiłem przekonanie o prawdziwości stwierdzenia Feuerbacha, Nietzschego i Sartre’a, że to człowiek stworzył Boga, na swój obraz i podobieństwo. Wtedy, w pustym kościele dotarło do mnie, że takiego Boga ludzie nie byliby w stanie sobie wymyślić. Nie takiego, który zniża się do najgłębszych warstw człowieka, nie po to, aby panować, ale aby służyć.
To doświadczenie zmieniło moje życie. Bóg sprawił, że wszedłem do kościoła jako ateista, a wyszedłem jako chrześcijanin.
Nowa droga w wierze
Następnego dnia kupiłem Pismo Święte, które odtąd wszędzie ze sobą zabierałem. Zabrakło mi formacji katolickiej, więc sądziłem, że ludzie wierzący po prostu chodzą z Biblią i czytają ją przy każdej okazji, zwłaszcza w pustym kościele.
Pamiętam, jak pewnego dnia spotkał mnie przed ołtarzem pewien ksiądz, który prowadził wtedy rekolekcje. Zapytał, kto mnie nauczył tak czytać Pismo Święte. Odpowiedziałem, że nikt, po prostu je ze sobą zabieram i czytam. „Ktoś musiał cię nauczyć, ktoś cię na pewno w ten sposób prowadził”, rzucił, odchodząc.
Biblię czytałem także nad rzeką, na przystanku i w parku. Któregoś dnia zaczepiło mnie dwóch młodych mężczyzn. Zaprowadzili mnie do zielonego budynku z napisem: "Rzeczywistością jest Chrystus". Powiedziano mi, że jest to zbór zielonoświątkowy, co dla mnie wtedy nie miało najmniejszego znaczenia. Po pierwsze dlatego, że nie znałem się na podziałach, jakie istnieją w świecie chrześcijan. A po drugie – jedyne, co wówczas miało dla mnie znaczenie, to poznanie ludzi, którzy służą Bogu.
Pod tym względem Kościół katolicki kojarzył mi się zdecydowanie negatywnie. Pracowałem wtedy, jeszcze przed podjęciem studiów, w piekarni, i wiedziałem, że moi klienci, ludzie dalecy od bycia wzorem moralności i dobrego zachowania, lubią pokazać się co niedzielę na Mszy.
Tutaj było inaczej. W zborze spotkałem jednego ze swoich dawnych nauczycieli. Na mój widok łzy napłynęły mu do oczu. Zapamiętał mnie jako osobę życiowo pogubioną, aż tu nagle i niespodziewanie zjawiam się jako ktoś inny, odnaleziony, należący do Chrystusa. Doskonale rozumiem tę radość i to wzruszenie.
Niezwykły urok Kościoła katolickiego
Po pewnym czasie odezwały się jednak we mnie wątpliwości. Nie znałem się na teologii Eucharystii, ale coś w głębi serca mówiło mi, że właśnie jej mi brakuje. Protestanckie sposoby wyjaśnienia, że chleb i wino to tylko symbole, a obecność Chrystusa nie jest dosłowna, ale metaforyczna – nie dawały mi spokoju.
Z czasem uwikłałem się w podwójne życie. Jednego dnia chodziłem do zboru, a następnego – do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu. Uczestnictwo we mszy świętej było traktowane przez zielonoświątkowców jak jedna z najcięższych form bałwochwalstwa. A jednak i na to w którymś momencie się odważyłem. Trwało to jakiś czas, a rozdarcie, jakiego wówczas doświadczałem, stawało się na tyle nieznośne, że prosiłem Boga o to, aby skierował mnie na tę drogę, która jest właściwa.
Przełom nastąpił, gdy starsi zboru powierzyli mi zadanie zbadania dogmatów maryjnych Kościoła katolickiego. Zacząłem więc od tego, co wydało mi się najprostsze, bo najbardziej niewiarygodne, a mianowicie – od wniebowzięcia Maryi Panny. I wtedy zdarzyło się coś, na co nie byłem przygotowany. Im więcej czytałem o źródłach i podstawach katolickiego kultu maryjnego, tym mocniej napierała na mnie fala przekonania o nadprzyrodzonych, a nie tylko ludzkich korzeniach Kościoła.
Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, zacząłem myśleć, że wspólnota zielonoświątkowa, przy całej swojej godnej podziwu gorliwości w wierze, była kościołem „zrobionym przez człowieka”, wedle ludzkich starań i ludzkiej inicjatywy, podczas gdy Kościół katolicki po prostu j e s t. Ustanowiło go coś większego. Ktoś większy.
Dlatego będzie trwał. Nawet wtedy, gdy duch w nim osłabnie, choć tak, oczywiście, nie powinno być. Coraz bardziej przekonywałem się, że to Kościół katolicki jest prawdziwą wspólnotą ustanowioną przez Boga.
Nowy początek
Patrząc z punktu widzenia zielonoświątkowca, wiedziałem że w Kościele katolickim wielu księży to pasterze pozbawieni nie tylko poczucia odpowiedzialności za swoje powołanie, ale także wiary nadprzyrodzonej. Nie powierzyłbym im swojej duszy, a wystękiwana tonem człowieka, który z niejednego pieca chleb jadł mądrość czysto ludzka i ziemska nie była tą samą mądrością Ewangelii, która napełniała mnie zupełnie innym życiem. A jednak w jakiś sposób widziałem tam, w tej zdewastowanej owczarni, właściwe miejsce.
Rozdarty między przekonaniem o prawdzie, która właśnie się przede mną odsłaniała a ludzkimi względami podziwu, szacunku, wdzięczności i miłości do zielonoświątkowców, ludzi prawdziwie żyjących wiarą, udałem się pewnego dnia nad jezioro w Krauszowie, aby tam aż do wieczora, do zachodu słońca, który wreszcie zasłoni mi cieniem litery, czytać i rozważać Pismo Święte. Może coś się w ten sposób rozstrzygnie, myślałem. Postanowiłem nie opuścić tego miejsca, dopóki nie będzie mi wiadomo. Wiatr wiał wtedy tak, jakby zanosiło się na burzę. Swoje postanowienie zatem złamałem.
Wracając znad jeziora, przypadkiem napotkałem procesję z figurą Matki Bożej, Gaździny Podhala, zmierzającą w stronę bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Ludźmierzu. Pomyślałem, że wiele z tych osób jest, być może, przywiązanych wyłącznie do zewnętrznej strony rytuału. Może nie ma tam tak żywej wiary, jaką znajduję u zielonoświątkowców. Ale wszyscy oni, wiedząc o tym lub nie wiedząc, kierują się do domu ze złota, w którym mieszka On sam, w chlebie i winie. Wtedy już wiedziałem, że jestem częścią tej procesji.
Doświadczając Mszy świętej i adoracji Najświętszego Sakramentu, odnalazłem spokój i głębię, których wcześniej mi brakowało. Rozdarcie między wspólnotami zniknęło, a ja zdecydowałem się na związanie z Kościołem katolickim.
W przyszłość
Dziś jestem katolikiem, a moje doświadczenia z młodości i późniejsze poszukiwania utwierdziły mnie w wierze. Każdego dnia dziękuję Bogu za drogę, którą mnie prowadził, i za wszystkie osoby, które spotkałem na swojej duchowej wędrówce.
Michał Gołębiowski to pisarz młodego pokolenia pochodzący z Nowego Targu. Prozaik, eseista, tłumacz i historyk literatury. Właśnie ukazała się jego debiutancka powieść, nad którą Aleteia objęła patronat medialny.
„Dalej tylko pole” to powieść drogi, która zderza zachwyt nad bogactwem życia z elegijną medytacją nad przemijaniem postaci tego świata, a szczególnie tego kawałka świata jakim jest Podhale.
Powieść „Dalej tylko pole” można zamówić tutaj.