Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Salezjański Wolontariat Misyjny „Młodzi Światu”
Aleteia: Cześć. Gdzie trafiłyście na misyjny wolontariat?
Rozalia Cisoń*: Jesteśmy w Indiach. Na początku trafiłyśmy do placówki w miejscowości Shajouba, która jest w górach (około 1500 m n.p.m.) i okazało się, że jest tam dosyć zimno, co nieco nas zaskoczyło.
Zosia Dębska**: To jest wschodnia część Indii, za Bangladeszem, stan Manipur.
RC: Teraz dalej jesteśmy w tym samym stanie, ale trafiłyśmy na inną placówkę w miejscowości Lamphouapasna. To też są wzgórza, ale nie tak wysokie więc jest tu cieplej (śmiech).
ZD: To było dla nas nieco zabawne, że przyjechałyśmy do Indii w lecie i miałyśmy tam chłodniej, niż w Polsce! Ale teraz jest już cieplej.
Jak znalazłyście się w Indiach i jak długo tam zostaniecie?
RC: Należymy do Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu” z Krakowa. Chodziłyśmy na regularne spotkania tej grupy i postanowiłyśmy złożyć aplikację, czyli zgłosiłyśmy, że chcemy wyjechać na misje na trzy miesiące, Nie jest to zatem misja długoterminowa.
ZD: Jesteśmy wciąż na studiach, więc nie mogłyśmy wyjechać na dłużej. Salezjański wolontariat daje też możliwość wyjazdu na dłuższy czas.
Dlaczego Indie?
Co należy zrobić, by wyjechać?
ZD: Zasada jest taka, że należy uczęszczać przez minimum pół roku na spotkania, które odbywają się raz w miesiącu i trwają przez cały weekend. Spotykamy tam innych misjonarzy, poznajemy kulturę miejsc, w których pracują salezjanie, jest czas na modlitwę i na poznanie innych ludzi. Oprócz tego są też spotkania dla ludzi z Krakowa, one odbywają się co tydzień. To bardziej spotkania modlitewne i czas na budowanie wspólnoty religijnej. Po mniej więcej pół roku można złożyć aplikację. Miałyśmy też rozmowę z psychologiem i koordynatorami wolontariatu i to oni decydują, czy można wyjechać. Stwierdzili, że jesteśmy zdolne (śmiech) i ustalili miejsce, do którego pojedziemy. Oprócz nas wyjechało ok. 15 osób. My trafiłyśmy do Indii, ale są też osoby, które poleciały do Afryki i Ameryki Południowej.
Mogłyście nie zgodzić się na Indie?
RC: Teoretycznie mogłyśmy, ale jaki w tym cel? (Śmiech). Pytano nas o preferencje co do miejsca i tego, z kim chcemy jechać. Stwierdziłyśmy jednak, że pojedziemy tam, gdzie chcą nas posłać.
Szkolne obowiązki
Czym zajmujecie się w Indiach?
ZD: Nasze obowiązki są podobne w obu placówkach, na których byłyśmy. Może opowiem o typowym dniu. Wstajemy o 6:00 i o 6:15 idziemy na mszę. Potem przygotowujemy śniadanie dla siebie i księdza, który tu pracuje. Następnie idziemy do szkoły. Codziennie zajmujemy się inną klasą. Z młodszymi prowadzimy różne animacje, śpiewy i tańce. Starszym natomiast pomagamy przygotować się do egzaminów.
RC: W Indiach uczniowie mają w toku nauczania cztery egzaminy rocznie ze wszystkich przedmiotów.
ZD: Dokładnie tak. Pomagamy im zwłaszcza z matematyką.
Czy to szkoła prowadzona przez Kościół?
RC: To szkoła salezjańska. Prawdą jest, że większość szkół w Indiach prowadzi Kościół katolicki i wspólnoty protestanckie. Szkoły państwowe praktycznie nie działają. Nauczyciele biorą pensje, ale nie prowadzą zajęć lub zlecają je członkom swoich rodzin, przez co poziom jest naprawdę niski.
ZD: Ludzie posyłają zatem dzieci do szkół prywatnych, które gwarantują lepszy poziom nauczania. Wracając do planu dnia… Po szkole przygotowujemy lunch i mamy sjestę. Po południu nie da się tu funkcjonować bez odpoczynku. Następnie zaś mamy różne prace około domu. O 16:30 mamy jeszcze jedną godzinę korepetycji dla dzieci. Często w wolnych chwilach przychodzą do nas dzieci chętne na zabawę albo dorośli, którzy chcą nas zobaczyć, porozmawiać albo zrobić sobie zdjęcie. Po kolacji mamy jeszcze trochę wolnego czasu i… dzień się kończy. O 18:00 jest tu już ciemno i nic się nie dzieje. Większość ludzi chodzi spać ok. 20:00.
Nie nudzi się wam?
ZD: Jesteśmy przyzwyczajone do krakowskiego tempa życia. Mamy tam dużo znajomych, dużo się dzieje. Tutaj jest cisza, spokój i codziennie takie same obowiązki. Z drugiej strony każdy dzień jest nieprzewidywalny i nigdy nie wiemy, co nas czeka. Co więcej, widać duże różnice kulturowe. Ciężko tu ustalić jakiś program działania, konkretną godzinę spotkania, bo miejscowi nie przywiązują do tego wielkiej wagi. Miałam tu momenty kryzysowe, gdy podnosiło się mi ciśnienie (śmiech). Ale nie może być łatwo.
RC: Oni mają na wszystko czas i trzeba to zaakceptować. Trzeba brać pod uwagę, że gdy jesteśmy umówione na 10:00, to pewnie o 10:30 ktoś się pojawi.
ZD: W tygodniu msze są punktualnie, ale w niedzielę wygląda to już różnie. W poprzedniej placówce jest więcej księży, więc każdy z nich jeździ do różnych kościołów i kaplic w okolicy. Kiedyś przyjechałyśmy z księdzem na mszę spóźnieni o godzinę – to już dużo, ale 10 czy 15 minut opóźnienia, to standard, ale to dla nich normalne.
Jest radość!
Czy jesteście zadowolone z tego czasu? Czy macie poczucie, że robicie coś wartościowego?
ZD: To trudne pytanie, bo zależy, w jakim momencie byś je zadał. Miałam takie momenty, że byłam gotowa tu zostać dłużej i poznać to wszystko. A są takie momenty, że mam ochotę złapać walizkę i wrócić (śmiech). Są tu bowiem takie momenty, których w Polsce byśmy nigdy nie przeżyły i to jest piękne.
RC: Pięknym momentem były odwiedziny u starszych i biednych osób. Na poprzedniej placówce chodziliśmy z księdzem do czterech wiosek. Było to ok. 15 km. Rozdawałyśmy paczki z ryżem przygotowane przez tego księdza. Radość tych ludzi była bardzo wzruszająca.
ZD: Nie chodziło chyba nawet o ten ryż, ale o to, że ktoś o nich pamiętał.
RC: To często samotni ludzie. Odwiedzaliśmy jedną panią, która była leżąca, i której chyba nikt nie odwiedzał. Nie wiem, co jadła w ciągu tygodnia. I gdy przychodził ten ksiądz, to była przeszczęśliwa! To było nasze światełko na początku! Czymś bardzo radosnym są też spotkania z dziećmi.
ZD: Widać, że te dzieci się z tego bardzo cieszą. My, z racji na to, że jesteśmy tu tylko trzy miesiące, nie możemy rozpocząć jakichś większych projektów. Po prostu spędzamy z nimi czas.
Czasami nie ma tu lekko
A jakie są te trudne rzeczy?
ZD: Ich kultura jest dla nas trudna. Jest inna, niż nasza i trzeba sobie radzić z tym, że mają problem z planami, czy rozdysponowaniem obowiązków. Brakuje nam na miejscu kogoś, kto miałby plan na naszą obecność. Jesteśmy przyzwyczajone do konkretów, a tu jest to takie płynne (śmiech). Tutaj musimy same szukać sobie zajęć, a na innych placówkach, gdzie wyjeżdżają wolontariusze salezjańscy, ta posługa jest lepiej koordynowana. To może małe rzeczy, ale gdy się to skumuluje, to robi się problem.
Inną trudną rzeczą są warunki, w których mieszkamy. W pierwszym miejscu łazienka była OK, ale tu jest fatalna. Nie skupiajmy się na tym.
RC: Nie przywiązują tu uwagi do ekologii. Wszędzie są jakieś wysypiska śmieci, które płoną, po drogach walają się śmieci. To byłoby mocne, gdybyśmy mogły nagrać zapachy z dużych miast. W jednym z nich, w jego centrum, widziałyśmy hałdę śmieci, na której szczycie „pasła” się krowa.
ZD: W innych stanach jest nieco lepiej i dbają bardziej o przyrodę. W tym stanie nie przyjmują się za bardzo ekologii. To jest trudne, gdy widzimy, ile energii wkłada Europa w troskę o klimat podczas gdy tutaj niewiele sobie z tego robią!
RC: Problemem jest też woda. W lecie, w porze monsunów nie brakuje jej, ale w zimie to bardzo problematyczne. Tutaj mamy blisko rzekę, ale w poprzedniej placówce ludzie muszą ją kupować za wysoką cenę.
ZD: Kąpiemy się tu w deszczówce. Wlewamy wodę do wiaderka, podgrzewamy grzałką i to nasza kąpiel (śmiech).
Nie macie problemów ze zdrowiem?
ZD: Dobrze się trzymamy. Pewnie dlatego, że nie jemy mięsa. To nas ratuje!
RC: Już wyjaśniam dlaczego. Mięso sprzedają tutaj przy drodze. Trzymają je przez cały dzień na upale, od czasu do czasu odganiając muchy, które je obsiadają. To odbiera apetyt, a wyobraź sobie zapach!
Dlaczego zdecydowałyście się na wyjazd na misje?
RC: Ja od dziecka byłam wychowywana w duchu misyjnym. Jeździłam na Misyjne Wakacje z Bogiem, czyli takie oazy misyjne, byłam zaangażowana w grupę misyjną. Gdy zostałam już animatorką misyjną, dowiedziałam się o Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym i zaczęłam chodzić na spotkania. Cały czas czułam to pragnienie wyjazdu i – oto jestem!
ZD: Miałam podobnie, choć nie od dziecka. Myślałam o misjach jakiś czas i zapisałam się do wolontariatu, który jest mega fajny! Chodziłam na niego nie tylko z myślą o wyjeździe, ale dlatego, że jest tu fajna atmosfera, świetni ludzie i można dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy na temat kultury i świata, a to wszystko w duchu religijnym. W pewnym momencie stwierdziłam, że dobra, wyjadę!
Czy postrzegacie swój wyjazd jako powołania i misję od Boga? To, co robicie, nie brzmi jakoś spektakularnie i może się wydawać zbyt proste na realizację powołania – po prostu spotykacie się z dziećmi.
ZD: To jest charyzmat salezjański – praca z dziećmi i młodzieżą. Nasi koledzy i koleżanki, którzy wyjechali do innych miejsc, często pomagają w domach dziecka, pracują z dziećmi z różnymi problemami. Są w takich placówkach, których działanie opiera się na przyjeżdżających tam co roku wolontariuszach. My tu, w Indiach, dopiero przecieramy szlaki. Przed nami nikogo tu nie było. To zabrzmi wzniośle. Pomagać można i w Polsce i za granicą, ale jeśli jako misję weźmie się pomaganie drugiemu człowiekowi to tak – jest to powołanie od Pana Boga.
RC: Zgadzam się w 100 procentach!
*Rozalia Cisoń. Studenta psychologii. Wolontariusza „Młodzi Światu”. Przez lata zaangażowana w Dzieło Misyjne Diecezji Tarnowskiej.
**Zosia Dębska. Studentka zarządzania zasobami ludzkimi. Wolontariuszka „Młodzi Światu”.