Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Gdy to syn inspiruje matkę…
Aleteia: Jak zaczęła się Pani przygoda z misyjnym wolontariatem?
Magdalena Chrzanowska: Niecałe dwa lata temu mój, wtedy dwudziestopięcioletni, syn pojechał z kolegą na wolontariat misyjny do Wenezueli. Przez prawie dwa miesiące pomagali w prowadzonej przez polskich pallotynów parafii w miejscowości Upata, kilkaset kilometrów na południowy-zachód od stolicy kraju, Caracas. Syn dał mi dobry przykład, postanowiłam więc i ja zgłosić się do pallotynów, aby pomogli mi wyjechać na misyjny wolontariat.
Przygotowania do pracy w szpitalu afrykańskim
Jak wyglądała organizacja wyjazdu i jakie przygotowania Panią czekały?
Magdalena Chrzanowska: Okazało się, że organizacją tych spraw zajmuje się założona przez polską prowincję tego zakonu Pallotyńska Fundacja Misyjna Salvatti.pl. Najpierw, w okresie jesienno-zimowym, musiałam raz w miesiącu jeździć do Warszawy, gdzie mieliśmy szkolenia formacyjne, mające nas przygotować do pobytu i pracy w odległych krajach, w innym klimacie i innej kulturze. Swoim doświadczeniem dzieliły się z nami rozmaite osoby: dyplomaci, misjonarze, dziennikarze, ci, którzy już byli na wyjeździe wolontariackim. Mieliśmy też jeden cały dzień poświęcony na realne zajęcia z survivalu.
Czy jest ktoś, kogo wspomina Pani szczególnie z tego okresu przygotowań?
Magdalena Chrzanowska: Myślę, że to dobre miejsce, żeby podziękować osobom z Fundacji prowadzącym te spotkania: księdzu Jerzemu Limanówce, siostrze Annie i Monice Florek-Mostowskiej, którzy starali się, aby nas jak najlepiej wykształcić. Na tych spotkaniach poznałam też Magdę i Kasię, kończące właśnie studia, przyszłe położną i pielęgniarkę. Świetne i bardzo zaradne dziewczyny, przygotowane do życia m.in. jako przewodniczki w Stowarzyszeniu Skautingu Zawisza.
Skąd pomysł, aby wyjechać razem na misję?
Magdalena Chrzanowska: Skoro wszystkie trzy jesteśmy związane z medycyną, zrodził się pomysł, abyśmy pojechały razem w miejsce, gdzie te nasze zawodowe umiejętności najlepiej się przydadzą. Szefostwo Fundacji postanowiło wysłać nas na Wybrzeże Kości Słoniowej do miejscowości Bouake, w której znajduje się szpital uniwersytecki. Ordynator tamtejszego oddziału pediatrycznego, profesor Vincent Asse, jest zaprzyjaźniony z polskimi pallotynami.
Do Afryki lekarz musi jechać ze sprzętem, sama wiedza nie wystarczy
Jak wyglądało przygotowanie do wyjazdu? Czy spotkały się Panie z jakimiś trudnościami?
Magdalena Chrzanowska: Zanim doszło do wyjazdu, przez całą wiosnę i lato gromadziłyśmy fundusze, aby nie pojechać tam z pustymi rękoma. Każda z nas sprzedawała w swojej parafii i wśród swoich znajomych, np. na konferencjach lekarskich, rwandyjską kawę sprowadzaną przez Fundację Salvatti. Zorganizowałyśmy zbiórkę pieniędzy na jednym z internetowych portali crowdfundingowych. Namawiałyśmy zaprzyjaźnionych przedstawicieli firm handlujących rozmaitymi materiałami medycznymi, żeby przekazali nam dary w naturze. Uzbierałyśmy kilkadziesiąt tysięcy złotych i wiele materiałów medycznych: wenflony, worki stomijne, strzykawki, igły, sondy. Za pieniądze Fundacja kupiła sprzęt, o który prosił profesor Asse: bilirubinometr i pulsoksymetr dla noworodków. Było tego tyle, że fundacja musiała kupić bilety lotnicze z dodatkowym, podwójnym bagażem, żebyśmy mogły wszystko zabrać.
Afrykańska rzeczywistość
Jak wyglądały pierwsze dni na miejscu?
Magdalena Chrzanowska: Wyglądało to tak - ostatniego dnia września, wieczorem wyruszyłyśmy z Warszawy etiopskimi liniami lotniczymi do Afryki. Doleciałyśmy szczęśliwie na Wybrzeże Kości Słoniowej, a tam wpadłyśmy w opiekuńcze ramiona profesora Asse i jego uroczej, eleganckiej małżonki Madame Asse. Nasze walizki ledwie zmieściły się do auta profesora. Jakoś sobie poradziliśmy i ruszyliśmy do Brobo, wioski w pobliżu Bouake, w której mieszkają państwo Asse i w której znajduje się też nasza afrykańska przystań. Lokum dostałyśmy fantastyczne, każda ma swój pokój z łazienką. Po przyjeździe czekała na nas ciepła kolacja ugotowana przez panią Adeline, znajomą profesora, posłane łóżka i nagrzana woda do mycia. Brzmi jak all-inclusive.
Ponieważ prawie całą dobę byłyśmy w podróży, następny dzień profesor dał nam na regenerację. Kiedy odpoczęłyśmy, wieczorem, nasz opiekun i dobry duch przedstawił nas osobie zwanej chef du village, czyli starszemu wioski. Miało to nam zapewnić bezpieczeństwo, a jednocześnie mieszkańcy mieli okazję poczuć, że świat o nich myśli. Wszyscy byli dla nas bardzo serdeczni. Następnie, w drodze powrotnej profesor zabrał nas do swojego domu rodzinnego. Zostałyśmy przedstawione jego rodzicom. Myślę, że mama Asse może być naprawdę dumnaze swojego syna, gdyż po kilku dniach pobytu można powiedzieć, że prócz wyjątkowej inteligencji i wiedzy profesor Asse jest człowiekiem niezwykle wrażliwym na cierpienie i robi wszystko, żeby go było mniej. Jest patriotą, bo przecież z takim potencjałem mógłby pracować na całym świecie. A rodzina profesora woli mieszkanie w tradycyjnej wiosce, zatem profesor otacza ich swoją nieustanną opieką.
Szpital, przy którym realia polskich szpitali to luksus…
Po all-inclusive rozpoczęła się praca w szpitalu. Jak to wygląda?
Magdalena Chrzanowska: Szpital z zewnątrz wygląda godnie, ale zbliżając się do Izby Przyjęć widać było ząb czasu oraz rodziny chorych koczujące pod wiatą i przygotowujące posiłki dla matek opiekujących się dziećmi w szpitalu. Po wejściu do szpitala profesor Asse zaprosił nas do swojego gabinetu. Wierzcie mi, tu gabinet profesora jest bardzo skromny. Następnie poszłyśmy do sali odpraw, profesor przedstawił nas obecnym lekarzom i pielęgniarkom. Przywitano nas oklaskami, myślę, że przede wszystkim w podziękowaniu za sprzęt, który przywiozłyśmy. Aczkolwiek to kropla w morzu potrzeb - założyłyśmy już zbiórkę na kolejne niezbędne wyposażenie.
Potem jeszcze spotkanie w dyrekcji szpitala. Oficjalnie nam podziękowano, pamiątkowe zdjęcie … I wreszcie koniec robienia za gwiazdy, zaczęłyśmy zwiedzanie szpitala.
Jak konkretnie wygląda codzienność afrykańskiego szpitala?
Magdalena Chrzanowska: W części pediatrycznej leżą dzieci z różnymi chorobami, głównie malaria, anemia sierpowatokrwinkowa, która stanowi duży problem w populacji afrykańskiej. Jest to choroba genetyczna, której istotą jest hemoliza krwinek i niebezpieczna anemizacja. W Polsce w ogóle jej nie znamy.
Kolejna sala to dzieci matek z HIV oraz innymi infekcjami. No i moje noworodki. Po kilkoro dzieci w inkubatorze, dzieci na stole, na wadze. Nie ma wentylacji mechanicznej, jest tylko tlen z butli. Nie ma żywienia dożylnego, tylko glukoza. Do mleka dolewa się olej słonecznikowy z butelki, żeby pokryć zapotrzebowanie kaloryczne. Są dzieci ze stomiami, a więc nasze worki stomijne się przydadzą. Nie mają przenośnego aparatu USG, co w Polsce jest standardem w każdym oddziale neonatologicznym. Dzieci nie są monitorowane (saturacja, czynność serca, ciśnienie) monitoruje je wyłącznie oko lekarza i pielęgniarki.
Dokumentacja jest całkowicie papierowa, przebicie się przez nią może zająć takim jak my pół dnia. Nie ma możliwości przekazania ciężej chorych dzieci do Abidjanu, gdzie jest lepiej wyposażony oddział, bo nie ma miejsc. Niektóre wcześniaki kangurowane na matce i karmione do buzi jej pokarmem jakoś przeżywają, ale to mniejszość. Gdyby te dzieci były leczone u nas…
Lista potrzeb
Czym jeszcze afrykański szpital różni się od naszego, europejskiego?
Magdalena Chrzanowska: Zasadniczym problemem jest to, że CHU (Centre Hospitalier Universitaire) przyjmuje pacjentów, którzy w większości nie są ubezpieczeni. W prywatnych centrach są lepsze warunki, ale mniej kompetentni lekarze, do tego zorientowani biznesowo, zaś w szpitalach państwowych są kompetentni lekarze, ale sprzętu nie ma.
Rodzice pacjentów za niemal wszystko muszą płacić – zanoszą krew na badanie i płacą, idą po leki do apteki i płacą. Jak nie zapłacą – nie ma badań, nie ma leków. Wenflonów też nie ma. W ogóle prościej jest wymienić to co jest do leczenia noworodków niż to czego nie ma. Do jednej butli z tlenem bywa, że podłączone są 4 noworodki, trzeba uważać, żeby nie upaść wskutek potknięcia o kabel. Są 2 antybiotyki, jest kofeina. Jest glukoza, są jony. A, i jeszcze paracetamol. I to by było na tyle. Dezynfekuje się watą znaną nam z PRLu. I jeszcze mycie noworodka. Kubeczkiem z wiaderka i polewamy nad zlewem.
Jakie są tego konsekwencje?
Magdalena Chrzanowska: Dość często się zdarza, że rodzice nie mają środków na leczenie dziecka i po prostu zabierają je do domu. Tak zabrali na przykład mojego pacjenta, któremu trudno było założyć sondę. Dziś chciałam mu założyć naszą, cieniutką przywiezioną z Polski. Optymistyczne jest to, że jednak część noworodków udaje się uratować. Śmiertelność spadła z 30 do 12 % na przestrzeni 8 lat....
Jakie są Pani dalsze plany? Czy możemy jeszcze pomóc?
Magdalena Chrzanowska: Chciałybyśmy poruszyć rodaków, zebrać pieniądze na przenośne USG, na lampę do fototerapii, żeby umożliwić przyjazd do Polski młodemu chirurgowi celem nauczenia go technik operacyjnych.