Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Godzinna przygoda z PWST
Katarzyna Szkarpetowska: To prawda, że chciał ksiądz zostać aktorem?
Ks. Bogusław Kowalski: Mnie od dziecka ciągnęło do służby przy ołtarzu. W czwartej klasie technikum pomyślałem, że po zdaniu matury wstąpię do seminarium duchownego. Jednak rok później, w klasie maturalnej, myśli o kapłaństwie nieco odpłynęły. Poniekąd przyczyniła się do tego wspomniana polonistka – pani Irenka. Wciągnęła mnie do kółka teatralnego, brałem udział w różnych przedstawieniach teatralnych i tym podobnych. Pani Irenka ciągle mi powtarzała: „Bogusiu, masz ogromny talent aktorski. Nie wolno ci go zmarnować, musisz zdawać do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej”. Któregoś razu po lekcjach zaszedłem tam, żeby się rozejrzeć, wziąć folder informacyjny. Z tego też powodu spóźniłem się na obiad. Gdy wróciłem do domu, mama zapytała, gdzie byłem.
„W PWST” – odparłem.
„A co to jest PWST?”.
„Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna”.
„Cooo?! Ty miałbyś zostać aktorem?! Miałabym patrzeć, jak mój syn łachmani się na ekranie? Wybij to sobie z głowy!”.
Tak więc moja kariera aktorska trwała niespełna godzinę (śmiech). Można powiedzieć: jeszcze się nie zaczęło, a już się skończyło.
Po maturze poszedłem na pielgrzymkę. Po powrocie z niej miałem krótki epizod pracy zawodowej – pracowałem w spółdzielni Waga. Naprawiałem wagi. Półtora miesiąca
później dostałem wezwanie do wojska.
Znak krzyża przed posiłkiem
Służbę wojskową odbywał ksiądz w Białobrzegach nad Zalewem Zegrzyńskim.
Tak. Zostałem skierowany do tej jednostki wojskowej, ponieważ grałem w Legii i w Olimpii Warszawa, a w Białobrzegach rok wcześniej utworzono piłkarską drużynę wojskową Impuls. Grałem w niej przez dwa lata. Cieszyłem się, że padło na Białobrzegi, bo raz – było tam wielu znajomych, dwa – miałem blisko do domu rodzinnego.
Pamięta ksiądz pierwsze dni w wojsku?
Oczywiście! Tego się nie zapomina. Trzeba było przebrać się w mundur i pogodzić z utratą włosów (śmiech). W stołówce wojskowej były drzwi z szybą, która pełniła funkcję lustra. Gdy podszedłem, żeby się w niej przejrzeć, nie mogłem się rozpoznać. Nie wiedziałem, który to jestem ja, ponieważ ogoleni na zero wszyscy byliśmy do siebie podobni. Dopiero gdy dotknąłem ręką głowy, mogłem stwierdzić: „O, to ty, Boguś!”.
Pamiętam, że zawsze przed posiłkiem robiłem znak krzyża. Mama przed moim pójściem do wojska powiedziała: „Bogusiu, jesteś katolikiem. Nie zapominaj o modlitwie”.
Ja to oczywiście miałem we krwi, ale matczyne przypomnienie było dla mnie dodatkowym bodźcem, żeby nie uchylać się od modlitwy i od wiary.
Modlitwa w wojsku nie była mile widziana, tym bardziej w tamtych czasach.
Nie była, ale nie miałem z tego powodu jakichś nieprzyjemności. Kilku moich kolegów,
widząc, że czynię znak krzyża przed posiłkiem, również zaczęło to robić. Kiedyś podszedł do mnie dowódca kompanii i zapytał:
„Żołnierzu, co zrobiłeś?”.
Ja na to: „Przeżegnałem się”.
„Dlaczego?”.
„Bo jestem katolikiem i tak zostałem wychowany, że zawsze przed jedzeniem robię znak krzyża i proszę Pana Boga o błogosławieństwo”.
Pamiętam, że długo wtedy ze mną rozmawiał. Nie był jakiś napastliwy, wręcz przeciwnie – zachowywał się uprzejmie. Później też był życzliwy. Pytał na przykład, czy czegoś potrzebuję, w czym może mi pomóc.
Pewnego razu zamówiłem moim rodzicom życzenia w radiu z okazji dwudziestej piątej rocznicy ich ślubu. Byłem wtedy jeszcze przed przysięgą i zapytałem go, czy mógłbym tych życzeń wysłuchać. Zgodził się bez problemu.
„W moim gabinecie jest radio. Zgłoś się do mojego pisarza, on wpuści cię do gabinetu i wysłuchasz” – powiedział.
I tak się stało. Byłem mu wtedy bardzo wdzięczny.
Dwuskarpetczan czterotygodniowy
Jakie warunki panowały w pokojach?
W sali spało nas trzydziestu trzech. Łóżka były piętrowe. Obowiązywała zasada niezdejmowania butów w pokoju. Trzeba je było zostawić na korytarzu, bo gdy któryś z nas zdjął buty w pokoju, uwalniał się związek chemiczny, tak zwany dwuskarpetczan czterotygodniowy, i po sali roznosił się smród (śmiech).
Pamięta ksiądz jakieś zabawne sytuacje z wojska?
O, tak! Na przykład był taki chłopak, który miał dość charakterystyczną mowę. Kiedyś
jeden z kolegów zapytał go, skąd jest.
On na to: „Jestem z Warsiawy”.
„A z jakiej dzielnicy?”.
„To znaczy ja z samej Warsiawy to nie jestem”.
„A skąd?”.
„Z Piaseczna”.
Wtedy do rozmowy wtrącił się inny kumpel:
„A gdzie mieszkasz w Piasecznie? Bo ja też jestem z Piaseczna”.
„To znaczy wiesz, ja nie mieszkam w samym Piasecznie, tylko w Czachówku” –
odpowiedział.
I tak po nitce do kłębka okazało się, że mieszkał nawet nie w Czachówku, ale w jakiejś wiosce koło Czachówka (śmiech).
Czyli ten Czachówek to tak na marginesie, bo generalnie to on z Warsiawy był (śmiech).
Tak (śmiech). Zabawnych sytuacji w wojsku było dużo. Kiedyś na przykład jeden z kolegów powiedział: „Boguś, podpadłem przełożonym i przez kilka miesięcy nie dostanę przepustki, a ty właśnie swoją otrzymałeś. Jak wyjdziesz, to wyślij do mnie telegram o treści: «Ojciec jest chory. Przyjedź natychmiast». Gdy dowódca przeczyta, że mam chorego
ojca, to może mnie puszczą”.
Po przyjeździe do domu zadzwoniłem na pocztę. „Ojciec chory. Przyjedź natychmiast” – podyktowałem pracowniczce poczty treść telegramu.
„Kto nadaje?” – zapytała.
A ja: „Kolega z wojska”. I po chwili: „Oj, przepraszam! Proszę napisać, że nadaje zbolała matka”.
*Fragment książki – autobiografii księdza Bogusława Kowalskiego pt. „Chłopak z Pragi”, wydawnictwo Esprit 2024.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od Redakcji Aletei.