Nowożeńcy Halina Korolec i Stanisław Bujakowski chcą w ten sposób wejść w dorosłe, całkiem niezależne i samodzielne życie, a wyprawa do Szanghaju ma być symbolicznym jego początkiem.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Druskienniki – popularne uzdrowisko nad brzegiem Niemna. Przed II wojną światową znajdowało się na terytorium Polski i było rozsławione przez Józefa Piłsudskiego, który często tu wypoczywał. To właśnie stąd w daleką wyprawę wyrusza Halina Korolec-Bujakowska wraz z mężem.
To niezwykła podróż, nie tylko dlatego, że poślubna. Młodzi małżonkowie obierają sobie zaskakujący cel – Szanghaj. Zanim dotrą do Chin, przemierzą Turcję, Syrię, Irak, Persję, Indie, Birmę i Indochiny. Jeszcze bardziej niezwykły jest ich środek lokomocji – angielskiej produkcji motocykl B.S.A. o mocy 10 koni mechanicznych i numerze rejestracyjnym W 19-484 (PL).
Dlaczego do Szanghaju?
23 sierpnia 1934 roku. Halina i Stanisław, odziani w gustowne białe kombinezony, ruszają w drogę. On jako kierowca motocykla (a także mechanik podczas licznych napraw pojazdu, logistyk i fotograf), ona jako pasażerka wózka oraz kronikarka na bieżąco relacjonująca kolejne etapy podróży dla kilku tytułów prasowych.
Dlaczego Szanghaj? Bo to „najdalsze miejsce, dokąd lądem można zajechać” – pisze nieco zuchwale Halina. A po co w ogóle ruszać w taką karkołomną podróż? W swoich zapiskach z drogi Bujakowska nie zdradza wprost motywów podjęcia wędrówki, można się ich natomiast domyślać.
Młodzi wiodą dostatnie, trochę salonowe życie. W końcu ojciec Haliny to prezes towarzystwa ubezpieczeniowego, zaś Stanisława – jeden z najbogatszych ludzi w Druskiennikach, właściciel okazałej willi, lekarz. Zapewne para rezygnuje z dostatków, by posmakować życia pod namiotem, w dżungli. Ważniejszy jest jednak inny powód.
Podróż może być dla młodych pewną formą inicjacji, trochę na wzór tej, którą opisuje Bujakowska, a którą nasi bohaterowie obserwowali pośród birmańskich Ików. „Chłopiec i dziewczyna, gdy się upatrzą, spodobają wzajemnie, idą w dżunglę, tam żyją jak ptaki niebieskie przez miesiąc. Gdy wrócą do wioski, są zaręczeni” – wspomina reportażystka. Zatem młodzi małżonkowie chcą po prostu wejść w dorosłe, całkiem niezależne i samodzielne życie, a wyprawa ma być symbolicznym jego początkiem.
Czytaj także:
Podróż bez mapy. A gdyby tak zgubić się we własnym… życiu?
Dojedziecie najdalej do Konstantynopola
W powodzenie szalonego planu Bujakowskich wierzą właściwie chyba tylko oni sami. Odprowadzani przez nieliczne grono przyjaciół, żegnani przed budynkiem automobilklubu w Warszawie czują się „niczym wróble na gałęzi targanej wiatrem”.
„Stanęliśmy do walki z czasem, przestrzenią, drogą i ludźmi, na przekór wszystkim głosom rozsądku, które zamiast zachęty przynosiły oszczerstwa i nieustanne krakanie, że nie dalej dojedziemy jak do Wiednia, no co najwyżej do Konstantynopola. I nawet kiedy dobrnęliśmy do celu, nie zdołaliśmy wykrzesać z sybarytów naszego pokolenia bodaj iskry zapału i uznania” – ubolewa Halina.
Czarnowidztwo znajomych to jednak najmniejsza przeszkoda, z jaką zmagają się młodzi podróżnicy. Podczas tysięcy kilometrów przychodzi im się zmierzyć z typowymi dla travelerów trudnościami, jak niepogoda, ulewy, chłód w nocy i upał w dzień, niedostatek jedzenia czy choroby (m.in. złapana w dżungli malaria). Bujakowskim doskwiera także brak funduszy – honoraria za teksty w gazetach docierają z wielkim opóźnieniem, a i wsparcie finansowe od rodziny bywa przekierowywane nie tam, gdzie trzeba.
Motor Bujakowskich wciąż się psuje
Problemy generuje także motocykl, który – choć dobrej klasy i wielkiej mocy – zwyczajnie zaczyna się zużywać na tak długiej, a jednocześnie wymagającej trasie. Niezliczone wymiany zużytych części, naprawy (tylko nie u lokalnych mechaników!), ale również przepychanie maszyny przez błotniste, grząskie drogi czy wręcz przenoszenie go, jak przez pustynie Beludżystanu, to ich chleb powszedni. W kilku miejscach Bujakowscy są wręcz zmuszeni do zrobienia dłuższego postoju – albo ze względu na konieczne naprawy, albo w oczekiwaniu na finanse, albo wreszcie z konieczności przeczekania pory deszczowej.
Ale szalona podróż z Druskiennik do Szanghaju nie jest usłana wyłącznie trudami. Bujakowscy miewają też dużego farta, kiedy np. spędzają Wielkanoc w komfortowych warunkach pośród kolonii polskiej w Indiach czy dostają się pod opiekę siostry z wojskowego szpitalika, która ratuje życie choremu na dżumę Stanisławowi.
Młodzi podróżnicy zresztą w zadziwiająco łatwy sposób nawiązują kontakty ze spotykanymi na trasie ludźmi, niezależnie od tego, czy są to dystyngowani przedstawiciele lokalnych elit, biedacy z ulic Kalkuty czy nawet przedstawiciele nielicznych już egzotycznych azjatyckich plemion.
Czytaj także:
Ona, on i… dron. Film z ich podróży poślubnej podbija internet
Bujakowscy w puszczy w Birmie
Ciekawym epizodem jest sześciomiesięczny pobyt w birmańskiej puszczy, podczas którego Bujakowscy opiekują się młodą samicą niedźwiedzia. Towarzyszce nadają imię Thai oznaczające „pannę z rodu wielkich i dumnych”. Halina wprawdzie przyznaje, że rola niedźwiedziej mamki jest „trudna, bardzo uciążliwa”, ale jednocześnie odkrywa coś na kształt instynktu macierzyńskiego.
Dlatego tym bardziej przeżywa rozstanie z Tajuszkiem (jak czule zdrabnia imię zwierzęcia), traci radość z podróżowania. Rozpaczliwie pyta w swoim pamiętniku: „Odeszłaś, bo nie mogłaś znieść więzienia? Złą byłam niedźwiedzicą dla ciebie? Obrzydło ci mieszkać z ludźmi i dzielić ich podły los?”.
„Mój chłopiec, motor i ja. Z Druskiennik do Szanghaju 1934-1936”
Wyprawa Bujakowskich dobiega końca. Ostatni krótki etap małżonkowie przemierzają statkiem. Są tak zmęczeni, a ich motocykl w tak opłakanym stanie, że to jedyne wyjście. 15 marca 1936 roku Bujakowscy osiągają cel podróży – Szanghaj.
Toczą się łzy po policzkach, duże, samotne, zatrzymać ich nie sposób. (…) trzeba wracać do ludzi, stanąć do walki o prawo do życia w bezimiennej ciżbie nędzy i nie paść na bruk. Zwyciężyć – takie słowa jako ostatnie zapisuje w swym dzienniku Halina.
Choć prowadziła go z zamiarem publikacji, to ze względu na wojenną zawieruchę moglibyśmy nigdy nie poznać tej niezwykłej historii. O dalszych losach małżonków dowiadujemy się z posłowia Łukasza Wierzbickiego, który zredagował i uporządkował notatki Haliny oraz fotografie Stanisława, dzięki czemu marzenie podróżniczki o wydaniu książki się spełniło (tyle że 70 lat później).
Kobieta, chcąc uciec przed wojną japońską-chińską, wraca w 1937 roku do Druskiennik. Szybko orientuje się, że jest w ciąży. Stanisław na wieść o narodzinach syna wraca z Szanghaju. Ale nie na długo – we wrześniu 1939 roku wybucha przecież wojna. Stanisław znowu wyjeżdża, jest pilotem RAF. Halina odnajduje go dopiero po wojnie. Pakuje najpotrzebniejsze rzeczy, notatki z podróży zostawiając matce. We trójkę zamieszkują w Kalkucie. Zapewne spacerując po ulicach tego miasta w trakcie swojej szalonej podróży, przez myśl im nie przeszło, że spędzą tu resztę swojego życia…
*Korzystałam z książki „Mój chłopiec, motor i ja. Z Druskiennik do Szanghaju 1934-1936” Halina Korolec-Bujakowska, pod redakcją Łukasza Wierzbickiego.
Czytaj także:
Panie doktorze, żadnej chemii. Mam 90 lat. Wyruszam w podróż!