Napisać, że w tym momencie ugięły się pode mną nogi, to nic nie napisać… Nokaut, liczenie do dziesięciu, nadal szok. Był to jednak dla mnie moment przełomowy.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Miasta takie jak Rzym są legendą same w sobie. Wspaniała historia, piękna architektura, kuchnia, klimat i liczne opowieści, które każdy przywozi ze sobą. W ostatnich latach kilkakrotnie udało mi się być w stolicy Włoch. Jeden z wyjazdów szczególnie utkwił mi w pamięci…
Od dwóch lat byłem w energetycznym i – wydawało się – wspaniałym związku. Piękna i mądra dziewczyna u boku, udana relacja, która nadała sens memu życiu, wspólne zainteresowania i spojrzenie na otaczający świat, dzięki którym rozumieliśmy się bez słów.
Czytaj także:
Św. Walenty: duchowny, który się zakochał? Legendy, kult i popkultura
Przechodzony związek
Jednak w pewnym momencie coś się zatrzymało, wkradła się stagnacja, zmęczenie i stan, który wielu nazywa „przechodzeniem związku”. Coraz częściej stawałem w obliczu pytania, co dalej, bo nie ulegało wątpliwości, że nie decydując się na kolejny krok, którym powinno być małżeństwo, okazywałem się „wielkim hamulcowym” naszej przyszłości.
Pewnie wielu z czytających kojarzy ten stan. Choć moja dziewczyna coraz częściej sugerowała przyspieszenie, uciekałem od podjęcia tej ważącej przecież na dalszym życiu decyzji. Ucieczka w pracę była mi sprzymierzeńcem. Kumulacja rozmów, wręcz kłótni, zbiegła się z moim wyjazdem do Rzymu.
Warszawskie problemy
Był to wyjazd na pół służbowy, na pół prywatny, nikt o zdrowych zmysłach nie straciłby okazji do połączenia przyjemnego z pożytecznym, zwłaszcza w tak sprzyjających okolicznościach przyrody.
W tyle głowy jednak biłem się z myślami co dalej, tym bardziej, że moja ukochana coraz wyraźniej dawała do zrozumienia, jak blisko jest przerwania zmierzającego donikąd związku. Podświadomie to czułem, jednak i to nie pozwalało mi na podjęcie ostatecznej decyzji.
Wylądowałem na Ciampino. Już pierwszy spacer (była sobota) uzmysłowił mi, jak trudno będzie pozostawić warszawskie problemy z dala od siebie.
Łabądek
Idąc wzdłuż Forum Romanum, natknąłem się na bazylikę Kosmy i Damiana, z której wysypywał się orszak weselny świeżo poślubionej sobie pary. Włosi, w pięknych garniturach, pod pełną galanterią, w otoczeniu biegających dzieci, hałaśliwie nawoływali się do wspólnej fotografii. Panie w kreacjach od największych włoskich projektantów wzbudzały naturalny zachwyt.
Obserwowałem tę scenę przez kilka minut, urzeczony malowniczością i elegancją towarzystwa, aż dotarła do mnie myśl, że być może ktoś chce mi o czymś przypomnieć. Z lekką irytacją kopnąłem plastikowego łabądka, który przypadkowo znalazł się pod moimi nogami, a wcześniej stanowił pewnie dekorację ślubną jednego z zaparkowanych tu samochodów.
Czytaj także:
12 filmów romantycznych. Idealne na walentynki!
Ślubne nękanie
W niedzielę co chwila potykałem się o ślady wczorajszych uroczystości ślubnych. Kiedy na jednej z ulic wiatr prosto w oczy dmuchnął mi ślubnym konfetti, a w jednym z kościołów zwijano właśnie klęczniki i ściągano dekorację, zacząłem traktować sprawę jak natrętnego komara, który cały czas bzyczał mi do ucha „Marsz weselny” Mendelsona.
Ze zdziwieniem zauważyłem, że coraz bardziej denerwują mnie też całujące się i obejmujące pary, które w Rzymie można spotkać częściej niż rodowitych Włochów. Co chwila też spotykałem nowożeńców, którzy z wynajętymi fotografami korzystali z uroków Wiecznego Miasta.
Mam już dość!
Stan ten trwał kilka dni. W środę poszedłem na audiencję papieską. Dzięki znajomemu księdzu udało mi się załatwić niezłą miejscówkę, już na schodach niedaleko papieskiego tronu, skąd Franciszek wygłasza środową katechezę dla pielgrzymów.
Miałem nadzieję, że w ten sposób uniknę dalszych matrymonialnych podchodów Pana Boga i uwolnię się od przykrych myśli na temat powoli rozsypującego się związku.
Jakże się myliłem.
Dokładnie naprzeciw mojego miejsca usiadło kilkanaście (o ile nie kilkadziesiąt) par młodych, które w ostatnim czasie wstąpiły na nową drogę życia.
„Dość!” – pomyślałem. Postanowiłem ignorować dalsze „ślubne” znaki i cieszyć się kończącym się wyjazdem.
Idąc w kierunku Circo Massimo, zobaczyłem kolejkę tłoczącą się przed jedną z bazylik. Spojrzenie w przewodnik uświadomiło mi, że stoję przed bazyliką Santa Maria in Cosmedin i słynnymi „Ustami prawdy”. Wedle legendy rzeźba pełniła funkcję wykrywacza kłamstw.
Wzruszyłem ramionami i wszedłem do wnętrza świątyni, bardziej chcąc ukryć się przed palącym słońcem niż z intencją modlitwy.
Patron chorób podniebienia i… zakochanych
Cisza we wnętrzu, w przeciwieństwie do panującego na zewnątrz zgiełku, zachęcała do pozostania. Zamyśliłem się, chwilę nawet pomodliłem. Cieszyłem się, że los był na tyle łaskawy, że dał mi odpocząć od moich matrymonialnych rozterek.
W pewnym momencie, gdy już wypowiedziałem w myślach: „dzięki, że mam to już za sobą”, dostrzegłem pod jednym z ołtarzy wpatrującą się we mnie czernią oczodołów czaszkę. Wytężyłem wzrok, wrzuciłem 50 eurocentów do skarbony, aby włączyło się oświetlenie ołtarza i… zdrętwiałem.
W niewielkim relikwiarzu na czaszce widniała karteczka: „s. Valentini” – św. Walenty, patron chorób podniebienia i… zakochanych.
Napisać, że w tym momencie ugięły się pode mną nogi, to nic nie napisać… Nokaut, liczenie do dziesięciu, nadal szok. Był to jednak dla mnie moment przełomowy. Wieczorny telefon do Polski był utrzymany nadal w tonie wzajemnych pretensji i niepewności. Nazajutrz powrót do kraju i spotkanie.
Cóż, może pierścionek zaręczynowy nie był zbyt okazały, ale żonie nadal się podoba.