Będę górnolotny, jeśli powiem o wymiarze relacji do Pana Boga. Do tej pory przedstawiałem budowanie relacji horyzontalnych: z biskupem, z ludźmi. Oczywiście dobra relacja z biskupem będzie wpływać na dobrą relację z ludźmi i na odwrót. Relację księdza do Boga można przedstawić jako relację wertykalną, gdzie przeciwnym biegunem tej relacji będzie odnoszenie się kapłana do samego siebie i do swojego kapłaństwa. O co chodzi?
To, jak rozumiemy Boga, będzie wpływało na rozumienie samego siebie. Jeśli ktoś nosi, nawet podświadomie, wizję Boga, który stoi u drzwi mojego domu albo gorzej, obserwuje mnie niczym przełożony w seminarium, wówczas jego stosunek do samego siebie też będzie bardzo zewnętrzny. Będzie się obserwował, ale tylko z trudnością zajrzy w głąb swojego życia.
Zasada oddziaływania na siebie tych dwóch biegunów relacji wertykalnych może też zapracować w drugą stronę: od relacji z samym sobą do relacji z Bogiem. Jeśli kapłan nie ma dobrej relacji do samego siebie, np. nie akceptuje swojego kapłaństwa, czy pewnego wymiaru kapłaństwa, np. celibatu, być może zarzuci samemu Bogu oschłość i niezdolność do kochania.

Na misjach moja relacja do Boga dojrzewała chyba przede wszystkim w konfrontacji z magią tzw. pobożności ludowej. Od pierwszych chwil pobytu, także w odpowiedzi na opowieści starszych misjonarzy, zastanawiałem się nad znaczeniem ofiar składanych Pachamamie czyli Matce Ziemi, nad konsekwencjami magii, wręcz czarów uprawianych, dosłownie i w przenośni, w cieniu ołtarza kościoła.
Nie zdołałem zbudować sobie zwartej odpowiedzi na wszystkie pytania. Nauczyłem się jednak szanować każdą pobożność, nawet tę ewidentnie błędną z chrześcijańskiego punktu widzenia, dlatego że była autentycznym wyrazem duszy i dlatego że niosła ze sobą ziarna prawdy i dobra.
Pomijam oczywiście sytuacje, kiedy Bóg ewidentnie był wzywany dla przekleństwa, a nie dla błogosławieństwa. Nauczyłem się jednak szanować nawet tego, dla którego jedyną pobożnością i przeżyciem bliskości z Bogiem było upicie się alkoholem i zjednoczenie się w uścisku z Matką Ziemią.

Z drugiej strony zwracałem moim parafianom uwagę na niepokonalny dla nich błąd budowania relacji z Bogiem na zasadzie wzajemności, tak jak to zwykli czynić w stosunku do Pachamamy. Matka Ziemia domaga się ofiar i w odpowiedzi na nie hojnie udziela swoich plonów. Wszystkie relacje Boliwijczyków podporządkowane są tej zasadzie wzajemności: coś za coś. Dlatego też z Panem Bogiem wiodą nieustanny, często nieświadomy targ. Co, za ile? Ile ofiary, ile błogosławieństwa?
Natomiast chrześcijaństwo odkrywa przed nami geniusz bezinteresowności w stosunku do Boga. W Boliwii doświadczyłem prawdy, że duchowość zaczyna się tam, gdzie człowiek oddaje się Bogu bezwarunkowo, w miłości.
Wypada wreszcie napisać coś o mojej relacji do samego siebie, o jej przemianie, mam nadzieję – dojrzewaniu. Paradoksalnie powiem, że jednym z największych bogactw doświadczenia misyjnego jest bezradność. Bezradność, która wynika z trudności z językiem, z nieznajomości kultury, nieznajomości geografii, z oddalenia od typowych źródeł kompensacji psychologicznej: w rodzinie, wśród przyjaciół…
Wszystko to chyba sprawia, że człowiek staje się bardziej wrażliwy, nabiera dystansu do samego siebie, otwiera się na innych, uczy się zależeć od kogoś, uczy się prosić i denerwować, uczy się dziękować i przeklinać.
Nie wiem, czy moja praca w Boliwii przyniosła jakiś wymierny efekt, czy pozostały po mnie jakieś dzieła. Natomiast jestem pewien bogactwa, które wywiozłem z tego przepięknego kraju. Jest to bogactwo relacji, bogactwo ściśle kapłańskie, bo kapłan jest właśnie pośrednikiem, czyli tym, który buduje relacje.