To, co przeżyłam tego wieczoru, to jedno z najpiękniejszych doświadczeń Kościoła w moim życiu.
Spędziłam ostatnio kilka dni w Belgii. Wyjeżdżając miałam nadzieję, że przeżyję swój pierwszy lot samolotem, wypiję dobrą kawę na Grote Markt w Brukseli, zobaczę dom Rubensa i zamówię po angielsku tuzin gofrów z Liège. W życiu nie spodziewałam się tego, co przeżyłam w belgijskim kościele.
Działający, katolicki
Różne zasady w życiu potrafię naginać, ale niedzielna msza to dla mnie podstawa. Nie mogłabym jej sobie tak zwyczajnie „odpuścić”. Mimo to, nie sprawdzałam jak, gdzie i kiedy mogę iść na katolicką mszę w Belgii. Ba, nie do końca wiedziałam w jakim mieście będę w niedzielę. I wtedy padło na Gent. Albo Gandawę, jak kto woli (znajomi Polacy mieli niezły ubaw z tego spolszczenia, więc też odnoszę się do niego z dystansem).
Zresztą, jaki problem iść na mszę? Po co to sprawdzać? Odpowiedź na to pytanie przyszła szybciej niż oczekiwałam, ale później, niż trzeba było. Kościoły katolickie spełniają w Belgii różne role i nie zawsze służą liturgii. Działający kościół katolicki w Belgii – w zasadzie byłam bliska wpisania takiej frazy w Google.

Czytaj także:
Czy święta Teresa z Ávili wynalazła frytki?
Warunki towarzyskie
Jakoś w sobotni wieczór zaczęłam się poważnie zastanawiać nad kościołem i sugerować, że osobiście wolałabym z tego punktu wycieczki nie rezygnować. Byłam w takim podejściu osamotniona, ale mimo lekkiego poczucia winy postanowiłam zawalczyć o niedzielną godzinkę.
Późnym wieczorem rozpoczęłam poszukiwania, a chwilę później dołączyły do nich błogosławieństwa w kierunku stron internetowych polskich kościołów. Człowiek nie doceniał jakie są proste, przejrzyste i konkretne. A przede wszystkim – nie są w języku flamandzkim. Wsparcie mieszkającego od kilku miesięcy w Leuven brata uratowało mi życie, znaleźliśmy tabelkę z wykazem mszy w Gent, Brukseli, Antwerpii, Brugii i kilku innych miastach.
Co więcej, okazało się, że w Gent są aż dwie katolickie msze po południu. W Belgii naprawdę mało co jest otwarte po godzinie 16:00, a tutaj msze o 17:00 i o 18:00. W obliczu tego cudu fakt, że obie są w języku flamandzkim, nie miał dla mnie większego znaczenia.
Kościół znaleźliśmy bez problemu. Odstawiona pod bramę weszłam spokojnie i… zaczęło się.
Co ten ksiądz robi
Usiadłam grzecznie w trzeciej ławce (nie za daleko, bo jestem krótkowidzem bez okularów, i nie za blisko, żeby nie skupiać na sobie uwagi). Ludzie powoli się zbierali. Po kilku minutach wyszedł ksiądz. Podchodził i każdego (dosłownie każdego) zagadywał. Uśmiechnięty od ucha do ucha, żartował z dziećmi. Widać było, że każdego zna.
Łącznie w kościele było około trzydziestu osób, ale mimo wszystko, w Polsce czegoś takiego jak żyję nie widziałam. Podszedł też do mnie i zaczął mnie witać po flamandzku. Przeprosiłam, że mówię po angielsku. On miło zaskoczony pyta skąd jestem i na moje „Poland” odpowiada z szerokim uśmiechem: „Dzień dobry”. Prawdopodobnie słuchałam go z otwartą buzią.

Czytaj także:
Franciszek: Pragnę Kościoła, który potrafi włączyć się w rozmowy zwykłych ludzi
Świeccy w akcji
Msza jeszcze się nie zaczęła, a ja już zaczęłam się martwić, czy na pewno jestem w kościele katolickim. Po wejściu księdza przed ołtarz uspokoiłam się, bo faktycznie wszystko przypominało liturgię, którą znam z Polski. I póki świeccy (spośród tej trzydziestki) czytali czytania i śpiewali psalm, wszystko wydawało się normalne.
Kiedy okazało się, że ofiarę zbierają kobiety, siedzące dotąd z rodzinami w ławkach, byłam pod lekkim wrażeniem. Ale kiedy okazało się, że świeccy trzymają kielich z krwią Pana Jezusa, stojąc obok księdza rozdającego Komunię, byłam szczerze zaskoczona. Ci ludzie byli autentycznie, z całego serca zaangażowani w to, co dzieje się podczas mszy świętej. To nie był tłum przyklękający na jedno kolano, ale grupa najprawdziwszych przyjaciół, którzy w kościele czuli się jak we własnym domu.
Pokojowe przytulanie
Przede mną w ławce siedziało małżeństwo z około 10-letnią córeczką pośrodku. Oni też rozmawiali z księdzem przed mszą, mała opowiadała mu coś o różańcu („rosario”). Kiedy przyszedł moment „przekazania sobie znaku pokoju”, w którym w dumnej ze swojej katolickości Polsce robi się jakieś dziwne uniki i kiwa się głową bez cienia uśmiechu (czasem mam wrażenie, że to dla niektórych ludzi prawdziwe chwile grozy), ta belgijska rodzina najzwyczajniej w świecie się przytuliła. Całą trójką. Z małą w środku.
Myślałam, że się rozpłaczę. Ludzie zaczęli podawać mi ręce, uśmiechać się, chodzić po kościele zupełnie spokojnie i swobodnie, wymieniać się pozdrowieniami. Przecierałam oczy ze zdumienia. Niebo istnieje. Jest w Belgii.

Czytaj także:
Nie jestem hipsterem, jestem chora. Kiedy unikanie glutenu to walka o życie
Ta cała serdeczność nie skończyła się z momentem zakończenia się pierwszej zwrotki w pieśni na koniec mszy. Nikt nie spieszył się do wyjścia, nikt się nerwowo nie przepychał. Zostałam sobie chwilę, żeby pożegnać się z Jezusem, a ci ludzie stali, rozmawiali, obejmowali się i sprawiali, że miałam ochotę z nimi zostać. Przeprowadzić się, pracować w pobliskim barze, nauczyć się flamandzkiego i prosić o azyl na plebanii.
Omijając tanie frazesy
Nie rozumiałam z tej mszy nic, ale zrozumiałam wszystko. Nie wiem, jaką czytano Ewangelię, nie mam pojęcia o czym było kazanie i jaki śpiewano psalm. Ale to, co przeżyłam tego wieczoru, to jedno z najpiękniejszych doświadczeń Kościoła w moim życiu. Ksiądz, który mówi z radością, pasją i szerokim uśmiechem, a jednocześnie bez żadnego trywializowania. Wierni, którzy chętnie i zupełnie zwyczajnie, bez żadnej pozy czy pompy, zbierają ofiarę i pomagają przy rozdawaniu Komunii Świętej, do tego co chwila okazując sobie serdeczność. To dla mnie najjaśniejszy na świecie znak Bożej obecności.
Nie chcę serwować tu taniego frazesu o cudownym zachodzie, bo chrześcijaństwo jest tam trudniejsze i mniej oczywiste niż u nas. Ale mam nadzieję, że za każdym razem, kiedy pomyślę o mszy jak o niedzielnym obowiązku, przypomnę sobie tamtą przytuloną rodzinę, szczęśliwego księdza i ręce na znak pokoju, skierowane do zupełnie obcej mnie.
I tak sobie jeszcze myślę, że naprawdę warto pozwolić sobie czasem na psujące plan „zachcianki”. Szczególnie, jeżeli pod nos podsuwa nam je Bóg.