Johnny był na wskroś autentyczny. Był na 100 proc., dosłownie. Założyłam sobie, że chcę się od tego gościa wszystkiego, co najlepsze, nauczyć – mówi Kapsyda Kobro-Okołowicz, była prezes fundacji Rak’n’Roll.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Ks. Jan Kaczkowski mówił, że jest Pani jego „najintensywniejszą znajomością 2014 roku”.
Kapsyda Kobro-Okołowicz*: Nasza znajomość była krótka, ale niezwykle intensywna – taka jak wszystko w tym okresie życia Jana. Ja się z Janem nie patyczkowałam. Do niego praktycznie w każdej sprawie zwracano się „proszę księdza”. A my bardzo szczerze i bez „księżowania” mówiliśmy o wszystkim.
Ks. Jan Kaczkowski – Hardy Johnny
Hardego Johnny’ego, bo tak Pani nazywała swojego przyjaciela, poznała Pani przez Szymona Hołownię. Dlaczego tak bardzo chciała go Pani poznać?
Wtedy chciałam poznać współautora książki Szału nie ma, jest rak, bioetyka, dyrektora Puckiego Hospicjum, no i księdza. W takiej kolejności. To, w jaki sposób mówił o swojej chorobie, mnie poraziło. Byłam wtedy prezesem fundacji Rak’n’Roll i wspomniana książka stanowiła dla mnie swego rodzaju – użyję tego słowa – objawienie, jeśli chodzi o temat sedacji paliatywnej. Od początku traktowałam Jana jako autorytet.
Podobno przed Waszym pierwszym spotkaniem zastanawiała się Pani – cytuję: „Jak postępować z księdzem?” (śmiech).
Mój brak obycia w tej sferze wynikał z faktu, że nie byłam wychowywana w religii katolickiej. Niemniej jednak mój tata wnikliwie badał, przez całe moje dzieciństwo i młodość, Pismo Święte. Zostałam ochrzczona, ale nie poszłam do komunii, do bierzmowania itd. W szkole podstawowej nie chodziłam na lekcje religii z zasady, byłam zwolniona z przedmiotu. Jednak ksiądz, który ją prowadził, pozwalał mi na lekcjach zostawać. W tym czasie mogłam się zajmować swoimi sprawami, ale też mogłam słuchać, o czym tam rozmawiają albo raczej o czym jest monolog. To nie było ciekawe.
Kiedy miałam spotkać się z Janem face to face, krępował mnie więc zespół zasad, które z założenia powinny być stosowane wobec księdza, a których ja nie znałam i w toku życia nie nabyłam. Kiedy dziś, z perspektywy czasu, wspominam swój pierwszy przyjazd do Puckiego Hospicjum, to – szczerze mówiąc – dziwię się, że tak szybko zanurzałam się w świat Jana – przysłuchiwałam się jego kazaniom w kaplicy hospicyjnej, zdarzyło się, że przekonałam do niego pacjentkę (wierzącą, ale niepraktykującą i radykalnie źle nastawioną do hierarchii kościelnej), zawoziłam pacjentów na msze, pomagałam Janowi w zakrystii ubierać się do mszy, jeździłam z nim na tzw. msze żebracze (pomagałam mu tam sprzedawać książki i zbierać datki na hospicjum) itd. Szybko, praktycznie z automatu, weszłam w plan dnia Jana. Zrobiłam jednak takie założenie – że chcę się od tego gościa wszystkiego, co najlepsze, po prostu nauczyć.
Ks. Kaczkowski przezwyciężał samego siebie, miał misję do spełnienia
Do jakich wspomnień z nim związanych wraca Pani najczęściej?
Najczęściej wracam do chwil spędzonych wspólnie w Puckim Hospicjum w 2014 roku, kiedy przyjeżdżałam na wolontariat. Zorganizowaliśmy wtedy 5. urodziny hospicjum stacjonarnego, podczas których wręczyłam mu „Super HoSpę”. Wspominam też chwile z 2015 roku – leczenie Jana w Szwajcarii, spotkania podczas Pomorskiej Grupy Wsparcia, którą założyłam. Na początku 2015 roku do hospicjum w Pucku przyjechał z Warszawy mój podopieczny – Jacek. Jan obiecał mi, że będzie się nim opiekował. Często Jacka odwiedzałam. Jacek z założenia miał przyjechać na kilka tygodni, ale jego wolą było zostać w hospicjum. Został do swojej śmierci, do 4 czerwca 2015 roku.
Patrząc na księdza, można było odnieść wrażenie, że jest silnym człowiekiem. Że nie toleruje słabości.
Janowi musiałam wytłumaczyć na przykład to, że zgłosiłam się do niego po pomoc w sprawie pacjentów opieki paliatywnej, bo nie dawałam sobie rady. On to zrozumiał, ale generalnie słabości chyba nie znosił. To już była taka konstrukcja napędowa – trzymał się hardo. Przezwyciężał samego siebie, miał misję do spełnienia. Mówił, że chce ofiarować Bogu coś, co miał najcenniejszego – swój osobisty wolny czas. Mówił też, że woli żyć krócej, ale intensywniej i z większym pożytkiem.
Chciałabym Pani zadać bardzo osobiste pytanie… Przez jakiś czas była Pani prezesem fundacji opiekującej się osobami chorymi onkologicznie, Pani także zmaga się z chorobą nowotworową. Ksiądz Jan postrzegał Panią jako osobę silną czy słabą?
I silną, i słabą, choć zawsze starałam się przedstawiać mu to w odwrotnej kolejności, bo moja filozofia jest taka, by „siłę słabości przekuwać w siłę szczerości”. I na tym gruncie się z Janem spotkaliśmy. Znalazłam go przecież dlatego, że w pewnym momencie postanowiłam poszukać pomocy dla swoich podopiecznych leczących się paliatywnie i ich rodzin. Fundacja od lat zajmowała się zmienianiem schematu myślenia o chorobie nowotworowej, działaliśmy na rzecz poprawy jakości życia chorych na raka. Natomiast w 2013 roku weszłam na zupełnie nowe terytorium i nie mieliśmy już wystarczających narzędzi, aby na dłuższą metę zapewnić specjalistyczną opiekę pacjentom paliatywnym, działałam akcyjnie i potrzebowałam wsparcia.
Ksiądz lubił ludzi z charakterem, z pazurem. Takie zachowanie musiało zrobić na nim wrażenie.
W jakimś wywiadzie dla Radia Gdańsk przyznał, że bardzo ujęłam go tym, że potrafiłam przyjechać na trzy tygodnie na wolontariat i „odczepić się od [swojej] fundacji”. I na początku bywało tak, że miałam momentami poczucie, że mnie testował – właśnie jako panią prezes z warszawki. Kiedyś, na przykład, powiedział, że jedzie na spotkanie z ludnością i zapytał, czy z nim pojadę. Zgodziłam się chętnie. Okazało się, że to była msza, a moja rola sprowadziła się do dźwigania kartonów i sprzedawania książek po mszy i po spotkaniu z nim. To spotkanie było właśnie owym spotkaniem z ludnością. Wtedy Jan wpuścił mnie na tzw. minę (śmiech).
“Ks. Jan Kaczkowski nie oszczędzał się”
Był księdzem, a Kościół narzuca księżom pewną uniformizację, trochę jak w korpo. A Kaczkowski to był Kaczkowski – łamał schematy.
Jan naprawdę był w porządku. Pamiętam, jak kiedyś pomagałam mu ubierać się i rozbierać do mszy świętej. W zakrystii na ścianie widziałam wtedy zdjęcie arcybiskupa Głódzia. I na końcu jednej z modlitw Jan wymienił go, z szacunkiem. Zapytałam o to zdjęcie i o to, czy musi go w tej modlitwie wymieniać, o co tu chodzi… Nie powtórzę dokładnie, co odpowiedział, ale nie było w tym kpiny. Jan mnie wtedy zaskoczył, bo byliśmy we dwoje i była okazję, żeby sobie poplotkować w najlepsze (śmiech). Jan bezspornie był świetnym kapłanem. Byłam na jego kilkudziesięciu kazaniach i zawsze – bez względu na to, czy to były kazania w kaplicy hospicyjnej, czy w dużym kościele – dawał z siebie wszystko.
Nie oszczędzał się.
Nie oszczędzał. Bywało, że miał olbrzymie trudności fizyczne, ale nie było mowy o czymś takim jak „półklęk”, musiało być wszystko godnie przy odprawianiu mszy świętej.
Lubiła Pani jego kazania?
Kazaniami w hospicjum byłam naprawdę poruszona. Jan znał wszystkich, którzy na nie przychodzili. Potrafił powitać przybyłych imiennie. Mnie też wszystkim przedstawił, kiedy pojawiłam się po raz pierwszy – powiedział wtedy, że będziemy wspólnie pracować. Tego dnia powiedział też: „Módlmy się za ludzi, bez względu na to, czy są z prawicy, czy z lewicy, by słuchali przekazu Ewangelii”.
Brakuje go?
Brakuje jak cholera…
O Janie myśli Pani w czasie przeszłym czy teraźniejszym? Był… czy jest?
John był i jest…
Czytaj także:
Ks. Kaczkowski: choroba zmusza do gruntownego przemeblowania życia
Czytaj także:
Czy niepełnosprawny może zostać księdzem?
Czytaj także:
Hardy Johnny, czyli kruchy Jan. Ksiądz, którego pokochała niemal cała Polska
*Kapsyda Kobro-Okołowicz – działaczka społeczna, była prezes Fundacji Rak’n’Roll. Serdeczna przyjaciółka ks. Jana
**Rozmowa jest fragmentem książki Katarzyny Szkarpetowskiej „Jego portret. Opowieść o ks. Janie Kaczkowskim”, wydawnictwo Esprit