Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Kiedy pisałem „Adieu”, mówiono o łamaniu tabu. Dziś to już nie jest tabu, bo każdy tabloid w recepturze na poczytność ma nagie panie, bulwersujące historie z życia księży oraz cuda Jana Pawła II.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Od wydania „Adieu” – pierwszej powieści z przygodami księdza Grosera – mija 14 lat. Jak zmienił się jej główny bohater, Wacław?
Jan Grzegorczyk*: Postarzał się, a raczej zniszczyło go życie. Między „Adieu” a „Perłą” w sensie czasu powieściowego minęły niecałe cztery lata. To niewiele, ale mój bohater zaznaje ataków, że jest zgrany i wypalony. Przeżywa też utrapienia, które zdają się potwierdzać tę tezę. Jedno się nie zmienia – jest wierny sobie i wydaje mu się, że w podzielonym świecie można żyć tak, jakby tych podziałów nie było. Nadal jest naiwny, czyli święty.
Dekadę temu część katolików miała problem z Twoimi książkami. Denerwowało Cię to, że dotykanie bolesnych spraw w Kościele bywa postrzegane jako atak na Kościół?
Kiedy pisałem „Adieu”, mówiono o łamaniu tabu. Dziś to już nie jest tabu, bo każdy tabloid w recepturze na poczytność ma nagie panie, bulwersujące historie z życia księży oraz cuda Jana Pawła II. Lata pokazały też, że ci, którzy uważali, że pluję na Kościół, sami go opuścili. Ja zostałem. Mój mistrz Roman Brandstaetter uczył mnie, że wątpliwości nie szkodzą wierze, są jak szczepionka.
Po pięciu książkach o Groserze masz metodę mówienia o tym, co boli, w taki sposób, żeby nie bolało? Pytam jako publicystka, która mierzy się z tym problemem – nie podoba mi się coś w Kościele, ale kiedy to powiem, zostanę nazwana np. lewicującą feministką.
Żadnej metody nie mam. Pisanie jest poszukiwaniem. Do każdej książki zabieram się z lękiem, jakby to było pierwszy raz. Czekam na natchnienia, które przynosi życie. Przy każdej książce idę przez pustynię. Nie jest dobrze, kiedy pisanie zawsze wychodzi, bo istnieje niebezpieczeństwo, że powstaje coś nieprawdziwego. Życie nieraz przekracza możliwości człowieka, a pisanie możliwości piszącego. Gdybym miał pewność, że to naturalna „noc ciemna”, byłoby lżej, ale często zastanawiam się, czy to nie jest wypalenie i pora na zmianę zawodu. A etykietowanie to odwieczny problem. Ciesz się, że Cię w ogóle etykietują. Najpowszechniejszą metodą niektórych grup trzymających władzę w Kościele jest przemilczanie.
Dlaczego funkcjonujemy ciągle w świecie podziałów na MY-ONI?
Innego świata nie znamy. Tylko co chwila okazuje się, że jeden z „nas” dziś należy już do „onych”. To normalne. Natomiast rolą kapłana – i szerzej – chrześcijanina jest dawanie światła, nadziei, że to „smutne prawo żywota” można przekraczać. Kapłan powinien być jak pomost. I tacy kapłani są. Ale są również kapłani porażeni myśleniem partyjnym. Myślenie „partyjne” i kapłaństwo to sprzeczność. Chrześcijaństwo musi uczyć życia w różnorodnym świecie, bo różnorodność to jeden z najcudowniejszych darów Boga.
Nie uciekasz przypadkiem od „polskiego piekiełka”? W końcu w najnowszej książce wysłałeś księdza Grosera do Afryki.
Oczywiście, że uciekam. Uciekłem od publicystyki, problemów codzienności. „Perła” toczy się za czasów początkowego Benedykta XVI. Nie było jeszcze wojny w Syrii. Nie było katastrofy smoleńskiej. Pisarz może, ale nie ma obowiązku, ścigać się z czasem, z portalami internetowymi. Musi stworzyć taki świat, do którego będzie chciał wejść czytelnik. Grosera wysłałem do Afryki, bo sam tam pojechałem, by zdobyć Margheritę – najtrudniejszy szczyt na tym kontynencie. Stąd tytuł – „Perła”, czyli Margherita. Oczywiście tytuł jest wieloznaczny, niesie podstawowe sensy Ewangelii.
Kiedy czytałam o Groserze, zawsze frapowało mnie jedno – czy jest limit ciężkich doświadczeń dla jednego człowieka? Groser ledwie wydostaje się z jednego nieszczęścia, a już wpada w kolejne.
Nie ma takiego limitu. W końcu w Biblii mamy postać Hioba, a w potocznej katechetyce powtarza się, że Bóg daje tylko taki krzyż, jaki może unieść człowiek. Tak nie jest, ludzie załamują się pod krzyżami. Dramatyczne zdarzenia w mojej powieści mają absolutną inspirację w rzeczywistości. Tragiczne wypadki i klątwy – wszystko obserwowałem wokół siebie. Ale myślę, że moja powieść i tak niesie czytelnikowi nadzieję. Pisanie, które nie daje nadziei, nie ma sensu.
W Twoich powieściach pojawia się ciekawe zderzenie – katolicy bywają wrednymi hipokrytami, księża miewają problem z alkoholem i kobietami, ateiści zaskakują dobrocią.
Jeśli popadłem w taki stereotyp, to niedobrze ze mną. Łudzę się, że trochę przerysowałaś.
Przekonaj mnie, proszę.
Po prostu pokazuję, że granice dobra i zła nie biegną granicami stanu duchownego i świeckiego. To fundament mojego myślenia. Dobro i zło można spotkać wszędzie. Nawet zły ksiądz niesie pierwiastki dobra i „zbawia” – czego w moich powieściach dowodzi Wargin, taki schwarzcharakter. Taką postać podsunęło mi życie. Uczłowieczam też bp. Florka – jest momentami słaby, ale to wrażliwy człowiek. Wierzę w dobro, które powstaje z upadku, z grzechu. A ks. Franek Ognik jest w ogóle cudownym, heroicznym człowiekiem! Groser to prawie święty, miłosierny do bólu. Świeccy u mnie też są skomplikowani. Spójrz na rodzinę lekarki Renaty. Na męża prymitywa, który się na niej wyżywa. Ona jest dobra, choć pogmatwana i pogubiona. Trochę to nie pasuje do Twojej diagnozy. Prawdą jednak jest, że są księża romansujący i ludzie oficjalnie niewierzący, którzy bardziej przyciągają innych do Boga niż dewoci, którym się wydaje, że im mocniej nienawidzą grzeszników, tym lepiej kochają Boga.
Co dalej z Groserem?
Parę lat temu zarzekałem się, że nie napiszę więcej niż trylogię. To było głupie. Brandstaetter mówił, że konsekwencja to przymiot diabelski. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja, nie trwałem w uporze. Ciągle chcę wydać mój dekalog ks. Grosera – dziesięć opowiadań z różnych okresów jego życia. Nie udaje mi się to, bo co chwycę temat na opowiadanie, to mi „puchnie” i przeradza się w powieść. Może tego dekalogu już nigdy nie skończę, chociaż połowę już mam.
Książkę poświęciłeś pamięci o. Jana Góry. Tym razem Groser to w dużej mierze zmarły dominikanin?
Broń Boże! Góra był jeden. Tischner, zapytany przed śmiercią o Górę, powiedział: „Jeden taki musi być”. Groser czasem „mówi” Górą, to prawda, ale to tak, jak my czasami mówimy Janem Pawłem II, chociaż nim nie jesteśmy, tylko nasiąknęliśmy nim. „Perłę” pisałem w roku nieznośnej dla mnie pustki po odejściu Góry. Ta książka to tęsknota za nim. Wszedłem na Margheritę bez żadnego przygotowania. To było czyste szaleństwo albo głupota. Wszedłem 21 stycznia 2016 roku, dokładnie miesiąc od śmierci Jana Góry. Przekroczyłem swoje możliwości kilkukrotnie, nie miałem żadnego doświadczenia alpinistycznego. Wierzę, że dzięki niemu – tak jak to było w czasie całej naszej, trwającej prawie czterdzieści lat przyjaźni. On pozwalał ludziom przekraczać swoje ograniczenia i niewiarę w siebie.
Czytaj także:
Obecność i pustka. Jan Grzegorczyk wspomina ojca Górę w pierwszą rocznicę śmierci
*Jan Grzegorczyk – dziennikarz, redaktor, pisarz. Autor słynnej książkowej serii o księdzu Groserze (ostatnio ukazała się „Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera”). Fan św. Faustyny i Bożego miłosierdzia.