W macierzyństwie nie może chodzić tylko o więzy krwi. Według mnie są to więzy miłości, bliskości. One są najważniejsze, najbardziej prawdziwe – mówi Anna Paruch, mama adopcyjna dwóch Wojtków i autorka bloga „Dla Dwóch Takich Co Ukradli Serce”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Małgorzata Bilska: Jest Pani mamą z wyboru. W dodatku mamą chłopaków, którzy potrzebują szczególnie dużo miłości – duży Wojtek ma autyzm, mały Wojtek ma Zespół Downa. Wokół macierzyństwa istnieje sporo mitów, które Pani traktuje z dystansem. Można być szczęśliwą mamą, kiedy nie „nosiło się dzieci pod sercem”, jak mawiają niektórzy?
Anna Paruch: Jak zostałam mamą Wojtków, często słyszałam pytanie: No dobrze, ale co z twoim życiem? Albo: Kiedy będziesz miała swoje dzieci? Strasznie mnie to wkurzało, bo to tak, jakbym swoich dzieci nie miała, tylko obce. Myślałam wtedy o sytuacji, w której dzieci z rodzin adopcyjnych dowiadują się o adopcji i poszukują rodziców biologicznych.
Moja teoria – choć może nie wszyscy to zrozumieją – jest taka, że gdyby „podstawić” im kogoś i powiedzieć, że to jest mama, natychmiast pojawiłaby się więź emocjonalna. Ona tworzy się na poziomie emocji, nie krwi. To byłoby wielkie oszustwo, nie można tego zrobić z powodów etycznych. Chodzi mi jednak o to, że w macierzyństwie nie może chodzić tylko o więzy krwi. Według mnie są to więzy miłości, bliskości. One są najważniejsze, najbardziej prawdziwe. Kiedy się jest razem nie tylko wtedy, gdy jest łatwo i fajnie, ale i gdy jest trudno. Na przykład dziecko choruje i cierpi, a mama jest przy nim i je wspiera. Boli je brzuch, a mama trzyma je za rękę. Więź buduje się każdego dnia. Ja codziennie mówię Wojtkom, że ich kocham. Nigdy nie przeszłam nad tym do porządku dziennego. To według mnie bardzo ważne. Wojtki są niepełnosprawni, dlatego pieluchy i butelki też przerobiliśmy, mimo, że byli już więksi. Wszystkie etapy macierzyństwa mam zaliczone i nie czuję, żebym coś straciła.
Każdy zna opowieści o tzw. instynkcie macierzyńskim. Zastanawia mnie, czemu kobiety – obdarzone naturalnym instynktem – boją się rodzić dzieci z Zespołem Downa czy ciężko chore. Instynktownie powinni kochać każde dziecko. Więc jak jest?
Nie wierzę w instynkt jako taki. Myślę, że miłość matki powstaje na poziomie utworzonej z dzieckiem relacji. Znam mnóstwo mam dzieci z Zespołem Downa, które są zakochane we własnych dzieciach. Znam też takie, które mówią: Kocham moje dziecko, ale nienawidzę Zespołu Downa. Każdy ma inny sposób pogodzenia się z sytuacją. Mnie pociągnął do Wojtków nie instynkt, tylko relacja. Najpierw była relacja, potem miłość, a potem – zostałam ich mamą. Zanim ja nazwałam siebie mamą Wojtków, w pewnym sensie powiedział to do dużego mój tata – słowami „Chodź do dziadka”.
Kiedyś przyszłam do nich do Domu Pomocy Społecznej na Łanowej. Mieszkali za taką szybą. Nigdy nie zapomnę, jak jeden z chłopców, Michał, zobaczył mnie i zawołał: Wojtek! Mama idzie! Ja bardzo długo nie usłyszałam tego słowa od Wojtków. Mamy na nie czekają. Z dziećmi niepełnosprawnymi jest inaczej, bo one nie mówią. Duży Wojtek powiedział to niedawno. Nauczył się języka gestów, za tym poszło słowo. Miał już ponad 20 lat.
Opowie Pani o początkach Waszej relacji? Poznaliście się w Domu Pomocy Społecznej na Łanowej w Krakowie, gdzie przebywali, a Pani pracowała.
Relacja tak naprawdę zaczęła się od pierwszego spotkania u mnie w domu, kiedy zabrałam dużego Wojtka z DPS-u na święta. Szybko poczuł się u siebie, mimo autyzmu i tego, że często wydawał się taki nieobecny. Czuł się u nas dobrze. Po powrocie do DPS-u zobaczyłam jego wielkie cierpienie. Czyli nie było tak, że jest mu wszystko jedno, gdzie jest… To spowodowało, że musiałam pomyśleć, co z tym dalej zrobić. Powoli budować wspólne życie. To nie była decyzja taka, jak w przypadku adopcji. Wojtki najpierw pojawili się w moim życiu, wywrócili mój świat trochę do góry nogami. A ja tylko musiałam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jestem na nich gotowa.
Czytaj także:
Rodzice Marysi: Adopcja to nie “osiągnięcie”. To miłość [reportaż]
Jakie cechy powinna mieć dobra mama? Pytanie pozorne banalne, ale dziś model bycia mamą się zmienia, razem z rolą społeczną kobiety. Na pewno – cierpliwość.
Cierpliwość jest chyba najważniejsza. Wszyscy mówią, że mam jej bardzo dużo. Nie zawsze tak było, cierpliwość jest czymś, czego człowiek się uczy. Jakie cechy powinna mieć? Nie wiem, czy są takie. Powinna być otwarta na naukę. Całe życie trzeba uczyć się tego, jak być ze swoim dzieckiem. Nie zakładać, że już wszystko wiem, nic mnie nie zaskoczy, nic się nie wydarzy. Bo wtedy może dojść do zgrzytu i tego, że się nie dogadamy.
Zainspirował Panią Jean Vanier. Czy ktoś jeszcze? Pani blog jest pełen radości i pozytywnej energii, które aż promieniują.
Jean Vanier stał się dla mnie kimś najbliższym, chciaż nie mam z nim kontaktu. Spotkałam go raz, może dwa razy w życiu. Jego duchowość i myślenie o człowieku niepełnosprawnym stały się moim drogowskazem.
To znaczy?
Pokazał, że w niepełnosprawnych intelektualnie trzeba dostrzegać ludzi. Patrzeć głębiej i widzieć nie tylko to, co jest na zewnątrz. Nie dać się odstraszyć dziwnym zachowaniem. Miałam na początku kłopot. Jak już chciałam podjąć decyzję, jedyne, czego się bałam, to ich dorosłość. Jak długo dzieci są małe, także z autuzmem i Zespołem Downa, jest cudownie. Słodki mały chłopczyk – wszystkie panie „niuniają” nad nim. Jesteśmy na plaży, on ma lat 10, wygląda na 1,5 roku. Jest słodziakiem, wszyscy się nim zachwycają. Staje się dorosły i ktoś śmieje się z niego na ulicy. Poradzić sobie z tym jest mi do dzisiaj strasznie trudno. Są rzeczy, na które się nie godzę. Bałam się nie tego, jacy będą, czy ich ogarnę, tylko konfrontacji ze społeczeństwem. Dlatego życie Jeana Vaniera i jego podejście jest mi tak bliskie. U niego osoby niepełnosprawne intelektualnie czują się bezpiecznie.
Czytaj także:
Kto przytuli niechciane dzieci?
Rodzice chyba najbardziej boją się tego, co stanie się z chorymi dziećmi, kiedy ich zabraknie. Co by im Pani powiedziała?
Niestety, też tego doświadczam. Nie wiem, jak chłopaki by sobie poradzili. Byłoby cierpienie, agresja, wszystko co najgorsze. Nie ma na to dobrej odpowiedzi. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że powinniśmy odejść razem. W jednym momencie. Tak się niestety zazwyczaj nie dzieje.
Zostaje zawierzenie, że Bóg nas z tym nie zostawi. To też wyzwanie dla nas, wspólnoty wierzących, mamy wzajemnie brzemiona nosić.
Dlatego nie szukam super rozwiązania, choć może mogłabym coś zrobić? Co zapewni im bezpieczeństwo na przyszłość…