Mama nie reagowała, a ludzie ukrywający się z nami w piwnicy mówili: „Niech pani uspokoi to dziecko”. W końcu zawołałam: Matka Boska mi powiedziała, żebyśmy uciekały natychmiast!
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Mama wybiegła ze mną i moją siostrą, trzymając nas za ręce, za nami dozorczyni domu z córeczką. Dzięki temu się uratowałyśmy. Pięć osób. Bo ledwie wydostałyśmy się na zewnątrz, cały dom się zawalił i zasypał wszystkich, którzy się tu schronili – osiemdziesiąt osób cywilnych. „Matka Boska nas uratowała” – powiedziała wtedy mama.
Łańcuch cudownych wydarzeń
Pani Maria Zwolińska nie potrafi powiedzieć, w którym dniu Powstania Warszawskiego zdarzyło się jej cudowne ocalenie. Prawdopodobnie była to druga połowa sierpnia, może początek września. Powstanie dogorywało, a Niemcy wściekle bombardowali całe kwartały miasta, rewir po rewirze…
Zresztą nie było to jedyne cudowne zdarzenie, można mówić, że nastąpił łańcuch cudownych wydarzeń…
Miała zaledwie cztery lata, gdy wybuchła wojna i zakończyła beztroskie dzieciństwo córeczki Eugeniusza i Anny Mayów. Ojciec pani Marii był znawcą sztuki, właścicielem dwóch antykwariatów w Warszawie. Ceniony w środowisku koneser, był nieraz proszony o ekspertyzy dla Muzeum Narodowego. Rodzina mieszkała w domu wybudowanym w XVIII wieku przez Józefa Pruszaka, przyjaciela marszałka Bielińskiego, który wytyczył ulicę Marszałkowską i inne trakty w Warszawie. W tym domu rodzina pani Marii zajmowała cztery pięknie urządzone pokoje.
Czytaj także:
Dlaczego nie zadaję pytań o sens Powstania Warszawskiego?
Pani Maria doskonale pamięta wybuch wojny, to, jak rodzice nagle zniknęli – ojciec poszedł walczyć na ochotnika w wojnie obronnej, mama jako wykwalifikowana pielęgniarka została zmobilizowana do opieki nad rannymi. Rodzice szczęśliwie wrócili do domu. Zaczęła się okupacyjna bieda.
„W lipcu 1944 roku byliśmy na wakacjach w Świdrze, gdzie rodzice wynajmowali cały domek letniskowy. Tata, który był w konspiracji po uszy i wiedział, że ma wybuchnąć Powstanie, zdecydował się ściągnąć mamę, siostrę i mnie do Warszawy, choć mama bardzo tego nie chciała” – opowiada pani Maria.
Znaki ostrzegawcze
„Na dodatek jej matka, moja babcia Józefa, miała zatrważający sen. W życiu miała dwa sny zwiastujące śmierć – gdy jej syn Kazimierz został przez przypadek zastrzelony przez kolegę i teraz, w przeddzień wybuchu Powstania. We śnie zaczęła strasznie krzyczeć na rodziców, żeby natychmiast wracali do Świdra. Krzyczeć. A nigdy się tak nie zachowywała, była bardzo elegancką, dystyngowaną panią, pochodziła ze szlachty litewskiej. Ale w tym śnie krzyczała, a ponieważ zięć i córka nie reagowali i tylko się śmiali, jednym ruchem ściągnęła leżącą na stole ozdobną serwetę z piękną zastawą do herbaty, jakby przygotowaną do podwieczorku.
Także nasz ukochany pies, owczarek niemiecki Boy, strasznie wył i to też był ostrzegawczy znak, że nadchodzi nieszczęście. To był piątek, ostatnie dni lipca, powstanie wybuchło we wtorek w następnym tygodniu. Przyjechaliśmy do Warszawy. Pamięć jest dziwna, zapamiętałam nagrzane chodniki, upalne miasto. Ale mama wciąż nalegała na powrót do Świdra. Jak dziś pamiętam, rodzice całą noc się kłócili. Tata mówił: Hajlusiu (mama miała na imię Halina), przecież to tylko trzy dni, zaraz tu będą sowieci i wszystkich nas wymordują… W końcu mama przekonała ojca, że trzeba wracać do Świdra, ale było za późno. Nie było już odwrotu – jedyny most na Wiśle, którym trzeba było się przeprawić na prawy brzeg, był zablokowany przez Niemców. Zostaliśmy w Warszawie”.
Czytaj także:
Armia Krajowa. 6 rzeczy, które powinieneś o niej wiedzieć
“Czy ty wiesz, że jest wojna? – zapytała mama. Dziwne pytanie, bo wszyscy przecież wiedzieli, że jest wojna, a dziewięcioletnia Marysia dużo już rozumiała. – Wiesz, że tatuś poszedł walczyć? – kontynuowała mama. W salonie siedział nieznajomy pan, później dowiedziałam się, że to łącznik. Mama przekazała mu ryngraf z Matką Boską Częstochowską i prosiła, by oddał go tacie. Będzie go strzec – powiedziała z przekonaniem mama. Rzeczywiście, tata wrócił niedraśnięty, z ryngrafem, choć walczył na Starówce, a tam toczyły się zacięte walki”.
Gdy wybuchło Powstanie, wszyscy cywile pochowali się i całymi dniami siedzieli w piwnicy. „Nasza kamienica, jako że XVIII-wieczna, nie była podpiwniczona, dlatego chowałyśmy się w sąsiednich domach. Trzy domy dalej piwnica była nowoczesna, z wentylacją i elektrycznością, z ławkami. Siedziałam tam i czytałam książki. Z okien mieszkania domu przy Marszałkowskiej 141 powstańcy z batalionu «Kiliński» strzelali, gdyż budynek Pasty był po drugiej strony ulicy i toczyły się o niego walki, które trwały osiemnaście dni. W pokoju, w którym się rozlokowali powstańcy, wisiał piękny XIX-wieczny obraz, przedstawiający ukrzyżowanego Chrystusa. Po krótkim czasie poszatkowały go kule. “Boże, On wszystko za nas zbiera” – mówiła mama. Mama zorganizowała punkt medyczny, opatrywała rannych, chodziła do rannych na mieście, opatrzyła także samego generała Bora Komorowskiego.
Matka Boska kazała uciekać!
„Druga połowa Powstania była straszna. Nie było co jeść, nie było wody, nadziei. Któregoś dnia, gdy była chwila spokoju, mama z dozorczynią poszły ugotować kaszę do piwnicy trzy kamienice dalej. Zaczęło się bombardowanie, Niemcy walili jak w kaczy kuper. Stałyśmy z mamą i siostrą przy wysokich schodach do piwnicy, czekając, aż skończy się bombardowanie. Choć byliśmy obcykani z bombami, nagle zaczęłam krzyczeć: Uciekajmy stąd! – Proszę uspokoić dziecko – mówili do mamy. Krzyczałam coraz głośniej, dusząc się od krzyku, w końcu krzyknęłam: Matka Boska mi powiedziała, żebyśmy stąd uciekały! Bez chwili zastanowienia mama chwyciła nas za ręce, za nami wybiegła dozorczyni z córeczką. Wybuchła bomba, za nami była ruina, kupa gruzu. Nikt z ukrywających się osób nie przeżył. Osiemdziesiąt cywilów.
Nasz dom, Marszałkowska 141, też legł w gruzach. Trzeba było szukać innego schronienia i rodzice zdecydowali się na ryzykowny krok – opuszczenie tej części miasta, przejście przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę, do Śródmieścia południowego, bo mieli tam znajomych lekarzy. Pamiętam, jak szliśmy ulicami z płonącymi po obu stronach kamienicami. Aleje Jerozolimskie były szczególnie strzeżone przez Niemców, bo to był ważny szlak komunikacyjny, mówił o tym prezydent Trump pod pomnikiem Powstania. Niemcy strzelali do wszystkich, którzy próbowali przejść na drugą stronę Alej, ale na wysokości dzisiejszego Smyka był odcinek pod kontrolą powstańców, choć pod ciągłym ostrzałem. A po drugiej stronie, gdzie okopali się powstańcy, ktoś zawsze pomagał przedzierającym się ludziom przejść przez barykady. Nie mieliśmy nic, parę rzeczy w naprędce spakowanych przez mamę tobołkach. Pierwsza przeczołgała się pięcioletnia Renia, młodsza siostrzyczka, później ja, na końcu dorośli.
Szczęśliwie przedarliśmy się na ulicę Żurawią, gdzie w kamienicy na piętrze mieszkali państwo Flatau. To był nieprawdopodobny widok – gdy weszliśmy do ich mieszkania, siedzieli w salonie i pili herbatę! Mogliśmy się umyć, odetchnąć, mama założyła wyciągniętą z tobołka piękną jedwabną, różową sukienkę… Inny świat… Wieczorem, przed rozlokowaniem do spania, dorośli zastanawiali się, kto gdzie ma spać. Ojciec miał spać w salonie, mama wolała pokoik służącej, ale gospodyni się nie zgodziła, bo tam była jej dziupla. W końcu mama, Renia i ja zajęłyśmy pokój kąpielowy.
Obudziło mnie upiorne, różowo-żółte, sztuczne, zimne światło. Stopę miałam rozciętą, byłam na kupie gruzu. Po chwili pojawił się tata, miał wybite oko, które zostało mu do końca życia, mama i Renia. Gospodarzy zasypały walące się mury. Gdyby mama nocowała w pokoju służącej, podzieliłaby los pani Flatau…”
Koniec Powstania
Znowu byliśmy bezdomni, ostatecznie schroniliśmy się w kinie Polonia. Tu zastał nas koniec Powstania. Rodzice zakopali swoje legitymacje AK w wyschniętej doniczce, ustawionej we foyer kina. Z Warszawy wyszliśmy bardzo późno, 15 października, prawie dwa tygodnie po upadku Powstania. Tak jak wszyscy trafiliśmy do obozu w Pruszkowie, gdzie Niemcy spędzali mieszkańców Warszawy. Znów Matka Boża czuwała. Niemiec, który siedział rozwalony w fotelu i decydował o losie każdego mieszkańca – czy ma jechać na roboty, czy do obozów, wskazywał cienką, długą laseczką, kto ma iść na lewo, kto na prawo. Mojej rodzinie znów się udało, bo do transportu, jak się okazało, ostatniego, wywożącego warszawian, wsiedliśmy wszyscy. I pojechaliśmy w nieznane. Zakończyliśmy epopeję powstańczą, zaczęliśmy inną, kto wie, czy nie gorszą…”.
Powieźli ich w nieznane. Początkowo nie rozumieli, czemu chłopi na polach, na widok pociągu, zakrywają twarze i załamują ręce. Po dwóch dniach, pozbawieni jedzenia i wody, gdy jedynym pożywieniem było mleko w proszku, zabrane w pośpiechu przez matkę, w pewnej chwili usłyszeli zawodzenie, wydobywające się z pierwszego wagonu, które przechodziło na następne, a rodzina pani Marii była w piętnastym wagonie.
„W końcu zrozumieliśmy: Przywieźli nas do Auschwitz, pamiętam ogromną tablicę. Ale nie wiedzieć czemu Niemcy zdecydowali, że pociąg pojedzie do Brzezinki. Tam pozwolono nam wysiąść, napić się wody, załatwić. Wiele osób nie przeżyło transportu, choć trwał najwyżej dwa dni – zmarli w drodze. – Jak przeżyjemy, pojedziemy dziękować do Częstochowy i do Auschwitz – powiedziała mama.
Czytaj także:
Położna z Auschwitz. Historia kobiety, która przyjęła w obozie ponad 3 tys. porodów
Po pewnym czasie pociąg ruszył w kierunku Zakopanego. Ale nie dojechał. Stanął w szczerym polu, a Niemcy pozwolili ludziom się rozejść. Górale z najbliżej położonej wioski, Mszany Dolnej, rzucili się i każdy brał do swojego domu ludzi z transportu. Nas też przygarnęli, spędziliśmy miesiąc w góralskiej rodzinie. Przetrzymali, wykarmili, odstresowali. Ja tak strasznie wszystko przeżyłam, że zachorowałam na zapalenie opon mózgowych. Później przenieśliśmy się do Miechowa, gdzie ojciec miał rodzinę.
Do Warszawy wróciliśmy w 1946 roku. Ociec, przedwojenny syndykalista, żołnierz AK, dwa razy był aresztowany i siedział na Rakowieckiej. Ubecy rozkradli jego antykwariat, po prostu wchodzili i zabierali sobie to, co im się podobało. Z awaryjnego mieszkania, które tata dla nas przygotował w Warszawie, wyrzucił go ubek, który ukradł lokal. Pojechaliśmy na Jasną Górę. Byliśmy w Auschwitz. Nocowaliśmy na pryczach. Miałam sen. Ukazał mi się stojący u nóg pryczy przepiękny chłopiec. Grał na skrzypcach… Był tak rzeczywisty, że po przebudzeniu długo go szukałam…
Rodzice zmarli w obcym letniskowym domku, do końca życia nie mieli już własnego kąta. Ja skończyłam historię sztuki na KUL, założyłam rodzinę, pracowałam…
Niedawno siostrzenica powiedziała mi: Ciociu, ty cały czas jesteś pod opieką Matki Bożej. To prawda. Ale zdziwię panią. Choć byłam z Nią w komitywie od dziecka, spałam z Jej figurką, a rodzice, którzy dłuższy czas nie mogli mieć dzieci nas wymodlili za Jej wstawiennictwem, wcale nie jestem osobą głęboko wierzącą. Wciąż się waham. Choć wierzę, wiem, że Ona wyciągnęła nas wtedy z tej piwnicy.
Czytaj także:
13 maja 1981: zamach na Jana Pawła II wydarzył się w miejscu niezwykle symbolicznym