Napisanie listu może być bardzo dobrą strefą bezpieczeństwa, ułatwiającą komunikację.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Koperta z naklejonym znaczkiem, wypisanym ręcznie adresem. W środku żadna faktura, ani urzędowe pismo „niniejszym zawiadamiające, że…”. List! Prawdziwy list z opisywaniem tego, co słychać, co cieszy, co dręczy, z czym jest kłopot, na co nadzieja. Przypominasz sobie, kiedy ostatnio taki otrzymałeś? No właśnie… Ja też nie bardzo. A to taka przyjemność. I dowód zaufania.
Przy okazji domowych porządków trącam przykrywkę starego pudełka po butach, w którym trzymam listy, jakie wymieniałam niegdyś z kilkorgiem bliskich mi osób. Opieram się pokusie otwarcia i rozczytywania na nowo dawno zapisanych myśli i emocji.
Czytaj także:
Oriana Fallaci prywatnie. Nieznane listy pisarki
Przypominam sobie za to, że podobne archiwum, tyle że nie powiązane wstążką w pakiety, przetrzymuję też na komputerze, w końcu maile to następcy papierowych listów. Choć szybkość reakcji, skrócenie perspektywy, możliwość niemal bezzwłocznej komunikacji esemesowo-fejsbukowej wpływa również na styl listów elektronicznych. Ale dobre i to.
Wzięło mnie na nostalgiczne refleksje, bo wierzę, że niewypowiedziane rzeczy nie istnieją. I że czasem przecież łatwiej wyrazić nasze najintymniejsze, najbardziej skryte przemyślenia właśnie na piśmie. Nie w rozmowie.
Oczywiście, ktoś powie, że zdanie zapisane pozbawione jest intonacji, wyrazu twarzy, tej całej mowy ciała, która nadaje kontekst wypowiedzi i wpływa na interpretację. Zgoda. Jednak brak natychmiastowej interpretacji, reakcji adresata wypowiedzi, daje czas na dość swobodne dobieranie argumentów, na pauzy w dowolnym momencie, nawet na pewne kluczenie i brak konsekwencji w „wyrzucaniu” z siebie refleksji, bez stresu bycia pod bezzwłocznym ostrzałem riposty.
Pisanie może być bardzo dobrą strefą bezpieczeństwa, ułatwiającą komunikację. Choć znów ktoś może powiedzieć, że idzie tylko o wdzięcznego rozmówcę, który potrafi również słuchać. Jasne. Ale w nieidealnym, niezwykle szybkim świecie, gdzie niemal żądamy błyskawicznych rozwiązań, nasze rozmowy także przybierają formę „instant”.
Po stronie plusów z prowadzenia pisanych rozmów dołożę jeszcze taką: zapisanie naszych myśli, nazwanie stanów, które przeżywamy, bardzo pomaga w ich poukładaniu, paradoksalnie – pisząc do kogoś, wiele dowiemy się sami o sobie! I jeszcze – dla człowieka słowa to niebagatelna rzecz – posługujemy się ładniejszym językiem!
Dowód? Wystarczy sięgnąć po tomy listów zdobiących księgarskie półki. „Ty mnie nie kochasz i choć to wydać się może paradoksem: kochasz raczej samo uczucie, sam ten stan, w jakim się znajdujesz. Ja zaś gram rolę pośledniejszą – obiektu, na którym się to skupia” – pisała w grudniu 1925 roku Janina Kunig do Władysława Broniewskiego.
Czytaj także:
Antonietta Meo. 6-letnia mistyczka, która pisała listy do Jezusa
Z trwającej ponad 10 lat korespondencji Czesława Miłosza i Thomasa Mertona dowiadujemy się o samotności, zaangażowaniu i wątpliwościach ich obu względem Boga i natury. Do późniejszego polskiego noblisty trapista pisał w 1961 roku: „W obecnym położeniu znaleźliśmy się właśnie dlatego, że ludzie nigdy naprawdę nie pojęli ani nie uwierzyli w Chrystusa. To nie jest żaden frazes ani oczywiście nie należy tego brać w takim znaczeniu, że «ludzie nigdy nie stali się pobożnymi chrześcijaninami». Przeciwnie, pobożni chrześcijanie są zawsze, ale szczerze mówiąc, oni nikomu żadnych problemów nie rozwiązują, a już najmniej światu. Chrystus nie umarł na krzyżu jedynie po to, aby mogli istnieć pobożni chrześcijanie”.
Edward Stachura do starszego od siebie poety Mieczysława Czychowskiego żalił się jesienią 1957 roku: „Inaczej wyobrażałem sobie swoje studia. Nie mam akademika ani stypendium. W dodatku jestem chory, mam gorączkę i co dziwniejsze coraz częściej nawiedzają mnie krwotoki z nosa. Mietek! Jestem w beznadziejnej sytuacji. (…) Wyciąganie forsy od kobiet napawa mnie wstrętem. Czynię to jednak nadal, gdyż inaczej umarłbym z głodu albo musiałbym zrezygnować ze studiów, co niechybnie się stanie, jeśli coś się nie zmieni”.
Z czytania cudzych listów – choć wydaje się to jakoś niestosowne – można czerpać dość perwersyjną przyjemność: oto sięgamy czyjejś prywatności, stajemy się współadresatami myśli w zamierzeniu skierowanych ku konkretnej, innej osobie! Ciekawska nasza natura dość mile zostaje wtedy połechtana.
Ale spójrzmy nieco inaczej. To niezła inspiracja. W obrębie uczuć, pytań o egzystencję, wiarę, codzienność – czy przeżywamy inne stany? Czy potrafilibyśmy tak je opisać i nazwać? I najważniejsze – czy mamy do kogo takie listy zaadresować? Niektóre pewnie moglibyśmy do samych siebie (polecam, to też ciekawy eksperyment). „To, co nienazwane – gubi się”, więc może warto? Że o radości, wdzięczności, poczuciu bycia ważnym, szanowanym, docenionym adresata listu nie wspomnę.
Czytaj także:
Piszemy do siebie listy. Nie tylko miłosne!