separateurCreated with Sketch.

„Przestałam czuć jego ruchy…”. Świadectwo mamy, która straciła dziecko w 37. tygodniu ciąży

ŻAŁOBA PRENATALNA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Utrata dziecka jeszcze przed jego narodzinami jest szczególnie bolesnym doświadczeniem. Jak radzić sobie z żałobą prenatalną? Oto poruszające świadectwo.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

To jego serce. Niestety, nie przejawia żadnej aktywności. Bardzo mi przykro.

To jedno z tych zdań, które powracają do mnie bezustannie od kilku miesięcy. To było ostatnie, czego spodziewaliśmy się usłyszeć tamtego wieczoru.

Słowa lekarki wykonującej echokardiografię były jedynie potwierdzeniem tego, czego nikt jeszcze nie był w stanie nam powiedzieć od chwili, gdy przyjechaliśmy do szpitala. Ciągle jednak mieliśmy nadzieję. Człowiek zawsze ma nadzieję.

Zaledwie pięć dni wcześniej słyszałam to malutkie serce i jego szalony, nierzeczywisty rytm. Dotykaliśmy brzucha, sprawdzając, czy dzidziuś jest we właściwej pozycji. Wszystko było w porządku. Rósł i wiercił się, chociaż miałam już do czynienia z bardziej ruchliwymi osobnikami.


NOWORODEK
Czytaj także:
Pana dziecko to cud! Proszę zrobić zdjęcie!

 

„Przestałam czuć jego ruchy”

A potem nagle, w 37. tygodniu noszenia go pod sercem, przestałam czuć jego ruchy. To był weekend, byliśmy poza miastem. Nasze życie nabrało innego rytmu niż zazwyczaj. Na początku myślałam, że dziecko jest po prostu spokojniejsze niż zwykle. Ale czułam, jak moje serce staje, gdy głaskałam brzuch, a maleństwo nie reagowało…

Wieczorem wraz z mężem pojechaliśmy się do szpitala, aby się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Lekarze najpierw sądzili, że znaleźli jego serce, jednak słyszeli tylko mój niespokojny puls. Potem rezydentka wykonała echokardiografię.

Nikt nic nie mówił. Śmiertelna cisza. To takie dziwne wyrażenie… Zawsze sądziłam, że chodzi w nim o zmarłych, którzy nie wydają z siebie żadnego dźwięku, ale wtedy zrozumiałam, że chodzi raczej o reakcję ludzi w obliczu śmierci.

A więc nikt nic nie mówił. Cisza się przedłużała. Rezydentka ewidentnie nie znajdowała tego, czego szukała. Po dziesięciu minutach wewnętrznych tortur odważyłam się zapytać: „Czego pani tak szuka?”. „Serca. Ale go nie widzę. Być może chodzi po prostu o maszynę. Zaraz poproszę kogoś, aby to sprawdził”. Nasze serca zrozumiały, ale rozum, jak sądzę, działa wolniej. Ciągle jeszcze mieliśmy nadzieję.

Na czas oczekiwania na echokardiografistkę zaprowadzono nas do małej poczekalni obwieszonej plakatami o żałobie prenatalnej. To w tamtej chwili zdecydowaliśmy się nadać mu imię – François.

Pojechaliśmy odebrać naszych dwóch pozostałych chłopców i, z rozdartym sercem, wróciliśmy do domu. François ciągle jeszcze znajdował się w moim brzuchu, a jednocześnie, z powodów niezrozumiałych dla żadnego z nas, już go tam nie było.



Czytaj także:
Kiedy umiera dziecko… Czy naprawdę „wszystko będzie dobrze”?

 

Myślałam o Maryi…

Nazajutrz, z podpuchniętymi i zaczerwienionymi oczyma, wróciliśmy do szpitala na poród. Gdyby prowadzono mnie na krzesło elektryczne, nie mogłabym czuć się gorzej. Czekano na nas.

Chwilę później dołączyła do nas położna, aby nam towarzyszyć. I godziny, niekończące się godziny, które później nastąpiły, miały w sobie niewyobrażalną intensywność. Oczywiście, płakaliśmy, ale nie zabrakło też śmiechu. Rozmawialiśmy. Modliliśmy się. A potem znów płakaliśmy.

Myślałam o Maryi u stóp krzyża. Myślałam o kielichu, który Ona również wypiła do końca. Powtarzałam sobie, że Ona też kochała i nosiła w sobie syna, który teraz poświęcił się na jej oczach. Myślałam o Jej „tak” sprzed trzydziestu trzech lat, gdy nie wiedziała nic o tym, co ich czeka, i o tym, że nie miała praktycznie żadnego wpływu na to, co wydarzyło się później.

 

Poród

Poród był długi, ale to dobrze, że taki był. Potrzebowałam tego. Dzięki temu moje ciało towarzyszyło sercu w bólu i cierpieniu. Oznaczało to też więcej czasu spędzonego z naszym dzieckiem. Wspólne chwile były policzone. A później mój synek się urodził… To znaczy wyszedł ze mnie.

To była niezwykła chwila, tak jak w przypadku wcześniejszych narodzin jego braci.

Płakaliśmy z radości, był taki piękny. Najpiękniejszy. Jego stópki, rączki, usta były doskonałe. Wszystko w nim było doskonałe. Pozwolił wziąć się na ręce. Kochać. Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy. Chciałam na zawsze utrwalić je w pamięci, w moich oczach.

W tamtej chwili wszystko zrozumieliśmy. Przynajmniej z technicznego punktu widzenia. To był nieszczęśliwy wypadek, jeden z tych, o których myślimy, że już się nie zdarzają w naszych czasach. Jego śmierć spowodowała zaciśnięta pętla pępowiny. Odetchnęliśmy, ale było to gorzkie ukojenie.

Mogliśmy z nim spędzić trochę czasu. Wystarczająco długo, aby zaprezentować go rodzinie, żeby mogli go zobaczyć, żeby dla nich też to dziecko stało się kimś konkretnym. A potem wróciliśmy. Wyszliśmy ze szpitala bez brzucha i bez dziecka. Z pustymi ramionami. Z przebitym sercem i duszą postarzałą o tysiąc lat. Ale byliśmy pełni nadziei.



Czytaj także:
Żyła przez 5 dni. W tym czasie zdążyła zmienić życie swoich rodziców

 

Tajemnica miłości

Już teraz widzimy konkretne owoce krótkiej obecności François razem z nami i jego przedwczesnego odejścia. Jest tajemnicą ta przedziwna misja, jaka została mu powierzona, choć nie miał nawet okazji otworzyć oczu.

Często jeszcze dławi mnie smutek i wściekłość. Zdarza mi się myśleć, że to niesprawiedliwe, że musieliśmy go stracić po to, aby inni odzyskali wiarę – tak, i to się zdarzyło! – albo odkryli Boga w tej śmierci.

A potem znowu myślę o Maryi. Jej „tak” od samego początku, od chwili poczęcia, było powiedzeniem „tak” na to, że jej dziecko nie należy do niej.  Myślę, że gdyby zapytać o zdanie Maryję przed ukrzyżowaniem Chrystusa, wolałaby zająć jego miejsce. I nic w historii ludzkości nie byłoby takie samo…

ILUSTRACJA, UTRATA DZIECKA

© Gabriel Bisson

Florence Malenfant (tekst) i Gabriel Bisson (ilustracje) żyją wraz ze swoimi dwoma synami w sercu małego miasteczka w pobliżu Saint-Laurent. Jej pasją jest historia sztuki i zagraniczne filmy dokumentalne. On z kolei jest inżynierem na pełen etat, twórcą komiksów w wolnym czasie i tatą, na dobre i na złe.



Czytaj także:
Przed śmiercią mówiła: „Idę do nieba, będę wam stamtąd pomagać”

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.