Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić – pisze Marcin Wicha w najnowszej książce.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Gdy zderzamy się ze śmiercią kogoś bliskiego, często chwytamy się pewnych słów, gestów, rytuałów – tego wszystkiego, co daje nam złudne poczucie kontroli i pozwala przetrwać to, co wydaje się nie do przetrwania. Marcin Wicha, autor „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, w książce o zmarłej matce nie sięga po takie ułatwienia, w żadnym momencie nie idzie na skróty.
„Matka była przeciwniczką łatwych usprawiedliwień. Pryncypialnie odrzucała wszystkie: – Starałem się. – Robiłem co w mojej mocy. – Chciałem, ale nie wyszło. […] Nigdy nie przyjmowała rutynowych pocieszeń. Kurtuazyjnych sformułowań wypłacanych drobną monetą”.
Martwych ludzi mamy na własność
Wicha nie szantażuje nas fizycznymi szczegółami nieuleczalnej choroby, nie epatuje relacją z umierania, nie bawi się w psychoanalizę rodzinnych relacji, a jednak tworzy opowieść bolesną, choć formalnie na pozór lekką, ba, niekiedy nawet śmieszną. Tylko że z każdą kolejną stroną coraz trudniej nam się uśmiechać, coraz wyraźniej widzimy, że za każdym zdaniem czai się to, co nieuniknione, czego nie da się opisać, bo słowa są zupełnie bezradne.
Ta książka nie jest biografią, nie jest nawet charakterystyką postaci, jest raczej zbiorem migawek z czyjegoś życia. A życia nie da się przecież w całości przekazać komuś innemu.
„Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić. Dopiero martwych ludzi mamy na własność, zredukowanych do jakiegoś obrazka czy kilku zdań”.
Wicha swoim pisaniem pokazuje, że jego matki – a może po prostu nikogo – nie da się zamknąć w paru zdaniach. Ona rozsadza gładkie ramy konwencji, wystaje zza okrągłych słów i wyślizganych skojarzeń. Podobnie jak sama opowieść, która w mistrzowski sposób rozprawia się z naszymi czytelniczymi przyzwyczajeniami, balansując między nastrojami, puszczając oko znad erudycyjnych aluzji do wielkich cytatów kultury, by po chwili stężeć na jakimś mięsistym konkrecie – na pani z okienka na poczcie, na inżynierze Kopściałce, którego portret Wicha kreśli w paru zdaniach, a jednak staje on nam przed oczami jako ucieleśnienie peerelowskiego (a może odwiecznego?) kombinatorstwa: „Kopściałko, jestem tego pewien, pociągał kawę ze szklanki, popluwał fusami i uśmiechał się cynicznie”.
Czytaj także:
“Gorące mleko”. Dlaczego relacja matki z córką jest tak trudna?
Biblioteka – zapis czytelniczej porażki
Ta opowieść zanurzona jest w swojej epoce i nie ucieka od historycznych wycieczek, jednak zaczyna się od czegoś innego. Od książek. Wielu regałów domowej biblioteczki, które zapełniane były przez lata tomami. Po śmierci matki Wicha staje przed zadaniem uporządkowania tej spuścizny, „masy spadkowej”, jak sam ją określa na wstępie. Przegląda książkę po książce i z nich wyprowadza opowieść o matce, ale też o świecie, w którym żyła. Dzieje się tak, choć przecież:
„Biblioteki są zapisami naszych czytelniczych porażek. Jak mało w nich książek, które naprawdę nam się podobały. Jeszcze mniej takich, które podobają nam się przy kolejnej lekturze. Większość to pamiątki po ludziach, którymi chcielibyśmy być. Których udawaliśmy. Których braliśmy za siebie”.
Przedmioty są bezpiecznym punktem wyjścia. Namacalne i konkretne, pozwalają uchwycić się swojego realnego trwania (wszak „rękopisy nie płoną”, jak przekonywał Bułhakow). Być może dlatego od nich zaczyna się ta opowieść, która z każdą kolejną stroną staje się coraz bardziej podobna do lawiny – nabiera tempa, zgarnia nowych bohaterów, rozlewa się w czasie i przestrzeni, a przede wszystkim jest coraz intensywniejsza, mocniejsza, dotkliwsza. Ale na początku możemy jeszcze razem z Wichą oglądać okładki rodzinnych książek, analizować ich formę i treść dekada po dekadzie. Jeszcze nieśmiało poznawać ich właścicielkę przez pryzmat przeczytanych książek. One pozwalają przełamać pierwsze lody. Zwłaszcza, że matka do słów podchodziła z dystansem:
„nie zostawiła maksym, złotych myśli ani przykazań. Zbyt ostrożna, żeby miała pierwsza występować z jakąś opinią, wybuchała w odpowiedziach. W reakcjach. W szyderstwach. Zawsze gotowa do interwencji, kiedy ktoś za bardzo się nadymał. Skrajnie podejrzliwa wobec słów [….]”.
Czytaj także:
Jak córka z matką, czyli intymna opowieść o Annie Seniuk
Matka miała wiele wad
Przy takiej bohaterce naprawdę nie sposób napisać książki ckliwej i sentymentalnej. Wicha nie kryje, że: „Miała wiele wad, ta moja matka. Była tak zwaną «trudną osobą». Jak dodatkowe zadanie na szóstkę. Jak jolka w sobotniej gazecie”. Ta hardość towarzyszyła jej do końca. Bo ta książka nie ucieka przed pokazaniem końca. Postępującej choroby, słabości fizycznej, utraty pamięci, gdy słowa – narzędzie władzy – nie chcą uparcie pojawić się w głowie w stosownym momencie.
To odchodzenie słów jest jednym z dotkliwszych wymiarów umierania. Wicha pisze, że mowa jego matki „przypominała list z żądaniem okupu. Komunikat ułożony z wycinków. Powiedzonek. Kryptocytatów. Miała słowa na każdą okazję. Posługiwała się nimi jak zestawem narzędzi. […] Układała z tych słów konstrukcje. Zdania wielokrotnie złożone. Z mnóstwem podrzędnych pułapek i wilczych dołów. Zdania – plany bitew. Schematy operacji wojennych”. A im bliżej końca, tym więcej było w niej ciszy. Nie gasł jej duch, ale blakła litera. Końcowe rozdziały książki są krótkie, oszczędne, ale tak intensywne, że słowa niemalże parzą.
A potem historia zatacza koło i znowu jest puste mieszkanie, książki, ciągle włączone wifi, zapachy przeszłości w powietrzu, ślady obecności.
Czytaj także:
Segritta dla Aletei: Maryja była heroską. Każda matka jest!
Marcin Wicha, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Karakter 2017