Niemiecka fotografka, Esther Mauersberger, znana z pięknych sesji noworodkowych, przeprowadziła aborcję na oczach setek followersów. „Czuję się taka odważna i silna” – napisała.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Aborcja na Instagramie
Znana niemiecka fotografka, Esther Mauersberger, mama dwóch córek, postanowiła przeprowadzić aborcję. Sama, we własnym domu. Choć sama nie była. Cały proces aborcji śledziły na Instagramie setki jej followersów.
Dość dodać, że Esther znana jest w Niemczech przede wszystkim z pięknych sesji dziecięcych i noworodkowych. Choć sama mówi, że oddziela pracę od życia prywatnego.
Czytaj także:
Kiedy zaczyna się ludzkie życie? Argumenty medyczne, filozoficzne, prawne i biblijne
Tego dnia, 15 września, umieściła na swoim zawodowym profilu ponad 20 postów, w których najpierw opisywała, co przeżywa w związku z informacją o niechcianej ciąży, dlaczego podejmuje decyzję o aborcji, a potem tak relacjonowała cały proces:
Nastawiam kąpiel. 18 godzin po pierwszych pigułkach zaczyna się krwawienie, które nasila się wieczorem. Choć chciałam to zrobić w sobotę rano, już wieczorem decyduję się wziąć Cytotec. Wiem, że moje ciało jest na to gotowe, ja także.
Jestem niespokojna, poruszam się szybko, czuję się chora. Bałam się stracić kontrolę nad moim ciałem, ale na szczęście tak się nie stało. Wracam do ubikacji. Czuję parcie. Nagle mięśnie się rozluźniają, a ze mnie wypływa wreszcie różowa bańka. To koniec. Nie muszę już tego trzymać, popatrzę na to nazajutrz rano zanim wyniosę śmieci. Stoję z moją przyjaciółką na balkonie i jestem szczęśliwa. Czuję się taka odważna i silna.
Wpis okrasza hasztagami: #historiaprzerwaniaciąży, #jajestem, #życiekobietymatki.
Kim jest Esther Mauersberge?
Co wiemy o Esther Mauersberge? Niewiele. Znamy powód aborcji: trzecie dziecko ograniczałoby jej wolność.
Z kolejnych wpisów dowiadujemy się, że niedawno rozstała się z ojcem swoich córek, z którym nie chce już dzielić niczego więcej, poza wychowaniem dzieci. Jej mama nie jest jej biologiczną matką, a ona sama była nieplanowanym dzieckiem. Informacja o ciąży wywołała w niej „niewygodne emocje”, nie wie, czy ten embrion to już człowiek. Nie godzi się na oczekiwania społeczne w stosunku do kobiet, wpędzanie ich w poczucie winy. Pisze, że ma prawo podjąć taką decyzję i dobrze się z nią czuć.
Na jednym zdjęciu fotografuje swój brzuch i pisze, że dla jej poprzednich dzieci było w nim miejsce, bo były chciane. Na następne miejsca już nie ma.
Dwa dni później wrzuca kolejne sesje noworodkowe.
Czytaj także:
Do Natalii Przybysz. 3 miesiące po burzy
Zamiast diagnozy – wsparcie
Po przeczytaniu tej historii i obejrzeniu zdjęć na Instagramie można mieć w sobie koktajl przeróżnych emocji. Z bezradnością i niezrozumieniem na prowadzeniu.
Właściwie, po co o tym pisać? Po takich scenach komentarze wydają się zbędne. I brzmią banalnie. A jednak trudno przejść obok tego obojętnie.
Można by napisać, że być może o to właśnie jej chodzi. O lajki, o manifestację swoich przekonań, o pokazanie innym, że aborcja to już nie żadne tabu. O jakąś formę usprawiedliwienia się i społecznej aprobaty. Można by. Być może jest w tym jakaś część prawdy.
Można by zrobić internetową awanturę o granice. O to, że nie chcę, by ktoś mnie takimi informacjami, ogólno i łatwo dostępnymi, atakował. Można by. Ale choć jest w tym jakaś racja, to mam wrażenie, że nie o odbiorcę tu chodzi. W końcu to ja, a nie nadawca, jestem odpowiedzialna za to, co zrobię z emocjami, które ktoś we mnie wywołuje.
Czytaj także:
„Dziewięć rozmów o aborcji”, które trzeba przeczytać
Można by też posłuchać psychologów, którzy pewnie powiedzieliby, że skoro ktoś jest w stanie tak bardzo przekraczać granice, to najpewniej sam doświadczył takiej formy przemocy (bo przekraczanie granic jest formą przemocy). Ktoś pewnie kiedyś drastycznie naruszył jego strefę bezpieczeństwa. I pewnie w tym także jest część prawdy.
Te półprawdy nie składają się jednak w całą prawdę. I nie dają odpowiedzi, która pozwoliłaby jakoś to sobie w głowie pomieścić.
Być może odpowiedzią nie powinna być diagnoza, ocena czy domysły, pytania w stylu „dlaczego takie sytuacje w ogóle się zdarzają”, a pozytywny, wspierający przekaz, wysyłany na co dzień w stronę kobiet, które, podobnie jak Esther czują, że dziecko to ograniczenie ich wolności i jakiś, zawsze bardzo osobisty i indywidualny, koniec.
Takie historie prowokują wreszcie pytania o sprawny, dostępny, społeczny system wsparcia dla kobiet, które po porodzie nie chcą zajmować się swoimi dziećmi. Oby odpowiedź na te pytania była prostsza niż na pytanie o historię Esther.
Czytaj także:
Obrona życia: co zamiast krwawych billboardów?